Zapach. Tak, lecz z trzydziestu metrów nie sposób wyłowić go spośród tuzina innych.
Korciło mnie, by na chwilę przerwać odgrywanie roli damy, wstać, podejść do sceny i zapytać po prostu: „Hej, ty! Czy nie jesteś przypadkiem Freddie? Czy nie poszedłeś ze mną do łóżka w maju tego roku?
A jeśli odpowie: „Nie”?
Jestem jednak tchórzem. Wolałam powiedzieć kapitanowi, iż wydaje mi się, że pomiędzy migrantami dostrzegłam swojego starego służącego. Czy nie dałoby się tego sprawdzić? A jeśli tak, to jak mogłabym to zrobić?
Kapitan powiedział, bym napisała tylko na kartce jego nazwisko. Gdy to zrobiłam, wręczył ją płatnikowi, płatnik natomiast — swemu asystentowi. Ten zniknął na kilkanaście minut, a kiedy wrócił, zameldował, że na liście migrantów znajdowało się kilka włoskich nazwisk, ale żadne z nich nawet nie brzmiało podobnie do „Farnese”.
Podziękowałam wszystkim — i nagle przyszło mi do głowy, czy nie spytać przy okazji o nazwiska „Tormey” i „Perreault”. Zdecydowałam jednak, że byłoby to wyjątkowo głupie. Z pewnością nikt na scenie nie przypominał mi ani Betty, ani Janet — a przecież żadna z nich nie zapuściła sobie brody. Zasugerowałam się jakąś męską twarzą pokrytą gęstym zarostem, a przecież jeśli jakiemukolwiek mężczyźnie choćby przykleić brodę — taką gęstą, jak nosił ten na scenie — to nie widać nic oprócz potarganych kłaków.
Tak. Wszystkie opowiadania doświadczonych matek i żon na temat kobiet w ciąży muszą być prawdziwe.
Rozdział XXXII
Była druga po pomocy czasu pokładowego. Przejście z nadprzestrzeni do normalnej przestrzeni nastąpiło tak, jak przewidywano, około jedenastej rano. Mieliśmy tak dobre współrzędne, iż na mostku spodziewano się, że „Forward” osiągnie orbitę stacjonarną wokół Botany Bay o siódmej czterdzieści dwie — kilka godzin wcześniej, niż zakładano przed opuszczeniem nadprzestrzeni. Nie powiem, by mnie to ucieszyło. Wyznaczenie startu kapsuł ładowniczych na wczesne godziny ranne znacznie zwiększało ryzyko napotkania któregoś z pasażerów — bo najprawdopodobniej będą się wówczas włóczyć po korytarzach przez większą część nocy.
Nie miałam jednak wyboru. Poczyniłam ostatnie przygotowania, ucałowałam Tilly na do widzenia, dając jej palcem znać, by nie hałasowała, po czym wyszłam z kabiny BB.
Musiałam przejść trzy poziomy niżej i dostać się na rufę statku. Po drodze dwukrotnie zatrzymywałam się, aby uniknąć spotkania z nocnymi strażnikami, snującymi się leniwie po korytarzach. W pewnej chwili omalże nie wpadłam na grupę jakichś spóźnionych pasażerów, wracających z nocnej balangi w „Czarnej Dziurze”. W końcu dotarłam jednak do krótkiego ślepego korytarza, który prowadził do śluzy oddzielającej statek od pochylni kapsuł ładowniczych.
Czekał tam na mnie Mac-Pete.
Podeszłam do niego szybko, uśmiechając się przyjaźnie. Palec jednej dłoni położyłam na swych ustach, dając mu znać, by był cicho. Drugą dłonią błyskawicznie uderzyłam go w głowę tuż za uchem. Nawet nie jęknął. Ułożyłam jego bezwładne ciało na podłodze obok drzwi i zabrałam się do rozpracowywania kombinacji cyfr zamka.
Po chwili odkryłam ze zdziwieniem, że nie jestem w stanie odczytać oznaczeń na tarczy, i to nawet pomimo mojego przystosowanego do widzenia w ciemności wzroku. Na korytarzach paliły się jedynie nocne lampy, dające bardzo słabe i rozproszone światło, a w tym ślepo zakończonym pasażu nie było w ogóle żadnego oświetlenia. Po dwóch próbach luk pozostawał nadal zamknięty.
Przerwałam i zaczęłam się zastanawiać nad sytuacją. Może lepiej było wrócić do kabiny i przynieść latarkę? Moja co prawda od miesięcy już spoczywała na dnie Missisipi, lecz Tilly najprawdopodobniej miała coś takiego. A jeśli nie? Wrócić tu i czekać, aż zapalą dzienne oświetlenie? Nie byłoby to zbyt rozsądne rozwiązanie. Na korytarzach natychmiast pojawi się mnóstwo pasażerów, a ja raczej nie tęskniłam za towarzystwem. Czy było jeszcze jakieś inne wyjście?
Sprawdziłam, co z Petem. Ciągle był nieprzytomny, lecz serce miał silne. „Masz szczęście, Pete — pomyślałam. — Gdybym uderzyła cię trochę silniej, pewnie już byś nie żył”.
Zabrałam się do przeszukiwania kieszeni jego ubrania. Nie byłam zaskoczona, znajdując niewielką, punktową latarkę w kształcie wiecznego pióra. Praca Pete’a (czyli śledzenie mnie) zmuszała go niejako do noszenia przy sobie między innymi również takiego urządzenia, podczas gdy Panna Bogacka nie musiała zawracać sobie głowy podobnymi bzdurami.
Kilka sekund później drzwi były już otwarte. Przeciągnęłam Pete’a na drugą stronę niewysokiego progu i zamknęłam je za sobą, przekręcając tarczę raz w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i raz w przeciwnym. Odwróciwszy się spostrzegłam, że powieki Pete’a drgnęły nieznacznie.
Kłopoty zaczęły się dopiero teraz. Pete ważył jakieś osiemdziesiąt pięć kilogramów, co jak na mężczyznę nie było zbyt wiele. Tylko że ja ważyłam o dwadzieścia pięć kilo mniej. Byłam też nieco niższa i znacznie szczuplejsza. Wiedziałam od Toma, iż sztuczna grawitacja na statku ustawiona została na poziomie 0.97, by była podobna do grawitacji panującej na Botany Bay. Pete dzięki temu nie ważył jednak o wiele mniej. Akurat w tej chwili marzyłam o zupełnym braku ciążenia lub zestawie antygrawitacyjnym. Nie mogłam przecież zostawić za sobą Pete’a; obojętnie: żywego czy martwego. Udało mi się zarzucić go sobie na ramiona w taki sam sposób, jak robią to strażacy. Po chwili odkryłam sposób, by podtrzymując Pete’a lewą ręką i widząc drogę przed sobą, prawą rękę mieć wolną na wypadek, gdyby przy drzwiach próżniowych były psy. Włożyłam po prostu latarkę do ust niczym cygaro. Potrzebowałam jej światła, lecz jeśli bym musiała, potrafiłabym odnaleźć drogę nawet w zupełnych ciemnościach, pod warunkiem jednak, że nie taszczyłabym na plecach ciała nieprzytomnego mężczyzny.
Dotarłszy wreszcie do największej ładowni, cała zlana byłam potem. Kiedy skierowałam cienki promień światła wprost przed siebie, zniknął on w mroku — olbrzymie pomieszczenie wydawało się nie mieć końca. Dostrzegłam jednak kapsułę ładowniczą, oświetloną nikłą poświatą lamp nocnych, palących się tutaj tak samo, jak na całym statku: od północy do szóstej rano. Odszukanie kryjówki, którą wybrałam poprzedniego dnia, nie nastręczyło większych trudności. Był nią olbrzymi turbogenerator Westinghouse.
Domyślałam się, że cała ta maszyneria napędzana była jakimś gazem lub też po prostu parą wodną. Ów system z pewnością nie miał nic wspólnego z wynalazkiem Daniela Shipstone. Jednak z tego typu rozwiązaniami technicznymi, bardzo już przestarzałymi, można się jeszcze ciągle spotkać, szczególnie w niektórych koloniach, do których z różnych przyczyn nie dotarły jeszcze Napędy. Nie miałam pojęcia, jak działa większość z nich, lecz akurat teraz niewiele mnie to obchodziło. Interesował mnie jedynie fakt, iż część maszyny — coś jakby obalony, ścięty czubek gigantycznej szyszki — leżała obok jej głównego korpusu. Wnętrze owej szyszki stanowiło niewielkich rozmiarów pustą przestrzeń, wystarczająco dużą, bym mogła się tam zmieścić; sama lub nawet z balastem, którego przecież nie mogłam się pozbyć.
W środku było całkiem przytulnie, bowiem pracujący przy załadunku robotnicy okryli całe to stalowe monstrum czymś w rodzaju szklistego brezentu, zanim przymocowali je do pokładu. Ja przecisnęłam się pomiędzy linami bez większego trudu, lecz wciągnięcie za sobą Pete’a wymagało ode mnie nie lada wysiłku. W końcu jednak i on znalazł się wewnątrz, choć nie obyło się bez kilku zadrapań na jego skórze.