Выбрать главу

„I niech mnie Bóg broni” — pomyślałam. Odrzekłam jej — zgodnie z prawdą — iż moja praca ma charakter poufny, a pracodawcy nie upoważnili mnie do jakichkolwiek rozmów na temat prowadzonych przez nich interesów.

— Nie mogę tak po prostu porzucić obecnego zajęcia i szukać nowego w Christchurch — zakończyłam. — Wydaje się więc, że wyczerpałyśmy wszystkie możliwości. Naprawdę bardzo chciałabym zostać jedną z was, ale — jak widać — jest to niestety nierealne.

Ponownie przerwała mi: — Nie po to zaczęłam rozmawiać z tobą o kontrakcie, moja droga, aby opuszczać ręce przy pierwszej napotkanej trudności. Ja nie akceptuję słowa „nierealne”. Musimy po prostu ustalić, co zrobić, aby to stało się realne. Brian chce ci oddać jeden ze swoich udziałów, a Douglas i Albert gotowi są poprzeć go pro rata, aczkolwiek jeszcze mu nie zapłacili. Mając jednak na uwadze dobro wszystkich członków rodziny, postawiłam veto wobec tego projektu. Niepotrzebnie tylko wspomniałam coś o baranach na wiosnę w nawiązaniu do jego autorów. Zgadzam się natomiast, abyś przejęła jeden udział Briana jako swego rodzaju kredyt, którego gwarancję stanowiłby twój kontrakt pracy.

— Ale ja nie mam żadnego kontraktu.

— Więc go zdobędziesz. Jak dużą sumę miesięcznie będziesz mogła wpłacać, jeżeli nadal będziesz pracowała tam, gdzie teraz? Nie poganiam cię — uchowaj Boże! Radzę tylko, abyś spłaciła cały kredyt jak najszybciej. Pamiętaj, że działa on identycznie jak dług ciążący na nieruchomościach: im większe są raty, tym prędzej majątek jest twój.

Nigdy nie posiadałam żadnych nieruchomości. Nigdy też nie miałam prawdziwej rodziny.

— Czy możemy przeliczyć to na złoto? Naturalnie, nie widzę przeszkód, by zamienić je na dowolną walutę, lecz wolałabym rozliczać się w złocie. Chcę być wobec was uczciwa.

— W złocie? — Nareszcie coś ją poruszyło. Wyjęła ze swej torebki przenośny transmiter i wystukała kod terminalu komputerowego. — Myślę, że ze złotem mogłybyśmy zrobić lepszy interes.

Przez chwilę jej palce błądziły po klawiaturze, a oczy śledziły z uwagą pojawiające się na malutkim ekranie liczby. W końcu pokiwała głową.

— Tak, znacznie lepszy, choć muszę przyznać, iż jeszcze nigdy nie handlowałam tym kruszcem.

— Mówiłam przecież, że mogę zamienić go na gotówkę, według aktualnego kursu. Weksle ciągnione na Południowoafrykańskie Towarzystwo Akceptacyjne będzie można bez trudu zdyskontować w walucie nowozelandzkiej. Gdybym akurat znajdowała się poza Ziemią, operacji dokona automatyczny depozyt bankowy. Podaj tylko nazwę banku.

— Bank Ziemski w Canterbury; jestem jego dyrektorem.

— …Co nie pozostaje bez znaczenia dla reszty rodziny.

Kontrakt podpisałyśmy nazajutrz, a pod koniec tygodnia wzięłam ślub. Legalnie i w majestacie prawa. Uroczystość odbyła się w kaplicy katedralnej, a ja miałam na sobie prawdziwą suknię ślubną.

W następnym tygodniu wróciłam do pracy, trochę smutna i bardzo szczęśliwa. Przez najbliższe siedemnaście lat miałam wpłacać na rodzinne konto 858.13 NZ$ miesięcznie. Mogłam również robić to częściej i w większych ratach. Po co? Przecież i tak nie zamieszkałabym w domu, dopóki musiałam pracować. Pieniądze na pokrycie wypisywanego co miesiąc weksla nie spadały z nieba. Więc po co? Z pewnością nie z powodu seksu. Do łóżka mogłam pójść z każdym, z kim miałam ochotę.

Przyczyna była zupełnie inna. Chciałam jak najszybciej dostąpić przywileju zmywania naczyń po podwieczorku, chciałam móc baraszkować na dywanie z gromadą rozwrzeszczanych brzdąców i ich zwierzyńcem, chciałam wieczorem usiąść na ławce w ogrodzie i posłuchać, co nowego w mleczarni i jak się mają podopieczni Lorda Nelsona.

Pragnęłam mieć tę świadomość, że gdziekolwiek rzuci mnie los, zawsze będę mogła wrócić do miejsca, w którym robienie tych rzeczy stanowiło część moich praw — praw kogoś, kto należy.

Tak, ja po prostu chciałam należeć.

Gdy tylko prom wystartował, zadzwoniłam do domu. Słuchawkę podniosła Vickie. Musiałam odczekać dość długą chwilę, zanim przestała piszczeć z radości i pozwoliła mi podać orientacyjny czas przylotu. Miałam zamiar zatelefonować wcześniej z Auckland z hali odlotów Kiwi Lines, lecz kapitan Tormey nie dał mi szans. Zresztą, nic się nie stało. Co prawda prom leciał z prędkością ponaddźwiękową, lecz międzylądowania w Wellington i Nelson były wystarczająco długie, bym mogła spodziewać się w Christchurch kogoś, kto wyjdzie mi na spotkanie. W każdym razie miałam nadzieję, że ktoś taki się znajdzie.

Czekali wszyscy. No, może niezupełnie wszyscy. Z wnętrza dużego, transportowego energobilu wysypała się jedynie pracująca część rodziny. Jako hodowcy bydła i owiec nie mogliśmy się obejść bez środka transportu; otrzymaliśmy więc zgodę na posiadanie prywatnego energobilu. Nie zwykliśmy jednak używać go w mieście. Brian zrobił wyjątek jedynie ze względu na mnie.

Od mojej ostatniej wizyty w Christchurch upłynął prawie cały rok. Było to ponad dwa razy dłużej, niż wynosił którykolwiek z poprzednich okresów mojej nieobecności w domu. Dzieci z pewnością zmieniły się nie do poznania, szczególnie Ellen. Była zaledwie jedenastoletnią dziewczynką z warkoczykami, gdy Douglas przywiózł mnie tu po raz pierwszy. Teraz wyrosła na młodą damę w uniwersyteckim wieku.

Anita i Lispeth zostały w domu i przygotowywały wraz z innymi przyjęcie z okazji mojego przyjazdu. Znowu będą mi robić wymówki, że nie dałam znać wcześniej, a ja znowu będę próbowała wytłumaczyć, że jeśli w mojej pracy dostaje się urlop, to lepiej złapać pierwszy SBS, niż rozglądać się za telefonem. Zresztą, czy naprawdę musiałam umawiać się na wizyty we własnym domu?

Wkrótce wylądowałam na dywanie, otoczona zgrają małych urwisów. Mister Underfoot — psotliwy kociak, gdy spotkałam go po raz pierwszy — czekał na swoją kolej z godnością, do której zobowiązywał go status kota-seniora. W końcu powoli podszedł i przyjrzawszy mi się najpierw uważnie, zaczął się ocierać o moje nogi, mrucząc przy tym przyjaźnie.

Byłam w domu.

W czasie kolacji zapytałam: — A gdzie jest Ellen? Ciągle w Auckland? Sądziłam, że w czasie wakacji uniwersytet jest zamknięty.

Spojrzałam w stronę Anity, oczekując odpowiedzi, lecz ona zdawała się nie słyszeć. Czyżby ogłuchła? Z pewnością nie. Już miałam powtórzyć pytanie, gdy usłyszałam głos Briana.

— Marjie…

Spojrzałam na niego. Nie powiedział nic więcej. Jego twarz wyglądała niczym kamienna maska. Pokręcił jedynie głową w ledwie dostrzegalny sposób.

„Ellen tematem tabu? Cóż się stało, Brianie?!” — pomyślałam. Postanowiłam jednak odłożyć rozmowę na bardziej stosowny moment, gdy będziemy sami. Anita przy każdej okazji podkreślała, że kocha jednakowo wszystkie dzieci, bez względu na to, czy jest ich biologiczną matką, czy też nie. Wszyscy jednak wiedzieli o jej wyjątkowym przywiązaniu do Ellen.

Późnym wieczorem, gdy w całym domu panowała już cisza, a Bertie i ja byliśmy już prawie w łóżku, do drzwi zapukał Brian i nie czekając na „proszę” wszedł do środka.

— Wszystko w porządku — powiedział Bertie. — Możesz iść spać. Sam poradzę sobie z moją „przegraną”.

W myśl zasad loterii, w którą graliśmy co wieczór, aby wybrać kochanka, ten, kto przegrywał, spędzał noc ze mną.

— Przestań błaznować, Bert. Czy Marjie wie już o Ellen?

— Jeszcze nie.

— To trzeba jej powiedzieć. Kochanie — zwrócił się do mnie — Ellen wzięła ślub bez zgody Anity… i Anita wściekła się o to. Dlatego też lepiej nie wspominaj przy niej nic na temat Ellen. Sama zresztą dobrze ją znasz, więc nie muszę ci tłumaczyć. A teraz zmykam, zanim zacznie mnie szukać.