— Obiecałeś pocałować mnie na dobranoc. Mógłbyś nawet zostać. Czyż nie jesteś również moim mężem?
— Tak, skarbie, oczywiście. Ale Anita jest teraz bardzo przewrażliwiona. Wolałbym uniknąć sytuacji mogącej ją rozdrażnić jeszcze bardziej.
Pocałował mnie w czoło i już go nie było.
— O co tu chodzi, Bertie? — spytałam, gdy zamknął za sobą drzwi. — Dlaczego Ellen nie może wyjść za mąż za tego, za kogo chce? Jest przecież wystarczająco dorosła, by sama o tym decydować.
— Niby masz rację, lecz jej wybór naprawdę nie był najszczęśliwszy. Wyszła za Tongana i zamieszkała w Nuku.
— A Anita uważa, że powinni mieszkać tu, w Christchurch?
— Co takiego? Ach, nie! Nie o to chodzi. Ona jest w ogóle przeciwna temu małżeństwu.
— Ale dlaczego? Chyba ten człowiek nie zrobił jej niczego złego?
— Marjorie, czyżbyś nie dosłyszała, co powiedziałem? To przecież T o n g a n!
— Owszem, dosłyszałam. A kimże ma być, skoro mieszka w Nuku? Ellen szybko pewnie dojdzie do wniosku, iż na tej planecie znajdzie się kilka miejsc, gdzie klimat jest nieco łagodniejszy, lecz to już jej problem. Nadal jednak nie widzę powodu, który tak bardzo wytrącił Anitę z równowagi. Musi być jeszcze coś, o czym nie wiem.
— Ależ wiesz o wszystkim. Chociaż może… Tonganowie nie są białymi ludźmi tak jak my. To barbarzyńcy.
— Skąd ci to przyszło do głowy?! — Podniosłam się i usiadłam na skraju łóżka, przerywając to, czego jeszcze właściwie nie zaczęliśmy. Nie potrafię kochać się i dyskutować jednocześnie. — To najbardziej cywilizowani ludzie na całej Polinezji. Jak sądzisz, dlaczego odkrywcy archipelagu nazwali zamieszkałą przez nich część „Wyspami Przyjaznymi”? Czy w ogóle kiedykolwiek byłeś tam?
— Nie, ale…
— Ja natomiast byłam. Nie licząc klimatu, jest to rajski zakątek. Może sam się kiedyś przekonasz. A ten człowiek — czym się zajmuje? Jeśli po prostu całymi dniami siedzi i rzeźbi dla turystów figurki z mahoniu, potrafiłabym jeszcze zrozumieć obiekcje Anity. Ale czy rzeczywiście tak jest?
— Nie. Wątpię jednak, by stać go było na utrzymanie żony. A Ellen nie może utrzymywać męża; nie skończyła jeszcze nauki. On jest biologiem, specjalistą od flory i fauny morskiej.
— Rozumiem. — Nie należy do bogaczy. A do Anity nic nie przemawia tak, jak pieniądz. Lecz nie jest przecież biedakiem. Prawdopodobnie zostanie profesorem na uniwersytecie w Auckland lub w Sydney. Nawet biolog może stać się zamożnym człowiekiem. Odkrycie jakiejś nowej rośliny lub zwierzęcia może mu przynieść bajeczną fortunę.
— Kochanie, ty ciągle nic nie rozumiesz.
— Więc mnie oświeć!
— Hmm… Ellen powinna wyjść za mąż za kogoś takiego jak my.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Kogoś, kto mieszka tu, w Christchurch?
— To byłoby wskazane.
— Bogatego?
— Nie miałbym nic przeciwko. Nie lubię tych cwanych chłopców z polinezyjskich plaż, którzy poślubiając białe dziewczęta dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze wyczują duże pieniądze.
— Tu cię boli! Sam będąc bez grosza po prostu zgarnął jej udział, czy tak?
— Nie… Niezupełnie… Do diabła, dlaczego nie mogła wyjść za białego? Chcieliśmy dla niej czegoś lepszego niż to, w co się sama wpakowała.
— Wiesz co, Bertie? Słucha się ciebie niczym Araba mówiącego o Żydzie. Sądziłam, że Nowa Zelandia wolna jest od tego rodzaju przesądów. Pamiętam, jak Brian przekonywał mnie, iż Maorysi pod względem przekonań politycznych i tolerancji rasowej nie różnią się niczym od Anglików.
— Bo to prawda. My jednak mówimy o czymś zupełnie innym.
— Wobec tego nic już nie rozumiem.
A może to Bertie niczego nie rozumiał? Tonganowie są Polinezyjczykami, tak samo jak Maorysi. Gdzież więc tkwi problem?
Dałam sobie spokój. Nie przyleciałam tu z drugiego końca świata po to, żeby dyskutować o zięciu, którego w życiu nie widziałam na oczy. „Zięć”… Co za osobliwy pomysł. Zawsze sprawiało mi przyjemność, gdy któreś z dzieci wołało na mnie „mama”, a nie Marjie, lecz nigdy nie pomyślałam, że mogę mieć zięcia. A teraz według nowozelandzkiego prawa byłam ni mniej, ni więcej, tylko teściową. Dobre sobie.
Leżałam cicho, próbując przestać o tym myśleć i pozwalając Bertiemu, by mnie pieścił. Muszę przyznać, że wiedział, jak się do tego zabrać.
Już po chwili byłam pochłonięta demonstrowaniem mu, jak bardzo jestem szczęśliwa, że wróciłam do domu. Wszystko wokół przestało istnieć.
Rozdział VII
Następnego ranka, zanim wstałam z łóżka, postanowiłam nie wspominać nic na temat Ellen i jej męża. Zamierzałam czekać, aż ktoś inny poruszy ten problem. Ostatecznie, nie mogłam przecież zająć konkretnego stanowiska przed poznaniem wszystkich szczegółów. Nie myślałam bynajmniej przejść nad całą sprawą do porządku dziennego — Ellen była również moją córką. Jednak wyciąganie pochopnych wniosków mogło tylko pogorszyć i tak już dość skomplikowaną sytuację. Rozsądek nakazywał zaczekać, aż opadną pierwsze emocje.
Leniwie upływał dzień za dniem. Nie sądzę, by interesowały was rodzinne pikniki i urodzinowe przyjęcia. Jedynie dla mnie były one jeszcze ciągle czymś nowym. W sprawie Ellen panowała zmowa milczenia.
Wszystko zaczęło się od dnia, w którym razem z Vickie wybrałam się do Auckland na kilkudniowe zakupy.
Gdy weszłyśmy do hallu Tasman Palace, Vickie spytała poufnym szeptem: — Marjorie, czy potrafisz dochować tajemnicy?
— Oczywiście — odrzekłam z rozbawieniem. — Mam nadzieję, że to jakaś pikantna historyjka. Kochanek? Dwóch kochanków?
— Nawet gdybym miała tylko jednego, po prostu podzieliłabym się nim z tobą. Chodzi mi o coś bardziej delikatnego. Chciałabym porozmawiać z Ellen i wolałabym, żeby to nie dotarło do uszu Anity. Właśnie teraz nadarza się idealna okazja. Czy mogłabyś „nie zauważyć” tej rozmowy?
— Niezupełnie. Ja także chętnie porozmawiam z Ellen. Nie powiem nic Anicie, jeśli ty również zachowasz milczenie, zgoda? Powiedz mi, Vickie, o co tu chodzi. Że Anitę zirytowało zamążpójście jej ulubienicy — to wiem. Nie rozumiem jednak, dlaczego pozostali boją się nawet wspominać o tej sprawie. Przecież Ellen jest naszym wspólnym dzieckiem.
— Obawiam się, że akurat teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Anita wzięła sobie wszystko zbyt głęboko do serca. Racjonalne argumenty do niej nie trafiają.
— Na to wygląda. Nie pozwolę się jednak odizolować od Ellen. Prawdę mówiąc od dawna zamierzałam do niej zadzwonić, tylko nie wiedziałam dokładnie, gdzie jej szukać.
— Ja znam kod. Wystukam go, a ty zapisuj. To jest numer…
— Stój! — Chwyciłam ją gwałtownie za rękę. — Nie dotykaj tej klawiatury. Chcesz, żeby Anita dowiedziała się o wszystkim?
— …Jak to?
— Albo zapłacisz za połączenie natychmiast, używając swojej karty kredytowej, albo kosztem rozmowy obciążony zostanie nasz rachunek hotelowy. Czy Anita nadal sprawdza wszystkie rachunki, jakie są przysyłane do domu?
— Rzeczywiście, robi to. Och, Marjie, ale ze mnie idiotka.
— Nic podobnego. Jesteś po prostu uczciwa. Anita nie miałaby pretensji o wydatki, lecz z pewnością zauważyłaby kod lub nadruk oznaczający połączenie międzynarodowe. Lepiej będzie, jeśli zajdziemy do Głównego Urzędu Pocztowego i zadzwonimy stamtąd, płacąc gotówką. Albo jeszcze lepiej — posłużymy się moją kartą kredytową. W ten sposób Anita po prostu nie dostanie rachunku.