Gdy wsiadałam do powozu, podał mi rękę jak prawdziwej damie. Sprawiło mi to niemałą przyjemność.
— Jak to się stało, że tu jesteś? — spytałam.
— Mistrz wysłał mnie na spotkanie, panienko.
— Naprawdę? Skąd wiedział, kiedy i gdzie się zjawię? — zdziwiłam się, zachodząc w głowę, kto z ludzi, których spotkałam po drodze, należał do siatki informacyjnej Szefa. — Czasami wydaje mi się, że Szef ma kryształową kulę.
— Rzeczywiście, niekiedy tak to wygląda. — Jim cmoknął na Goga i Magoga i powóz ruszył w drogę na farmę. Usiadłam wygodnie i odprężyłam się, słuchając przyjaźnie brzmiącego „klomp, klomp” końskich kopyt, uderzających o piasek.
Otworzyłam oczy, gdy Jim skręcał w bramę. Lando przetoczyło się pod wysokim łukiem i wjechało na podwórze. Nie czekając na pomoc, zeskoczyłam na ziemię i odwróciłam się, by podziękować Jimowi.
Dopadli mnie z obu stron.
Poczciwy, stary Jim nie ostrzegł mnie. Po prostu przyglądał się, jak próbują wykręcić mi ręce.
Rozdział II
To była moja wina. Wiedziałam przecież, że dla takich jak ja nie ma miejsca, gdzie byłoby zupełnie bezpiecznie, i że żadne inne miejsce niż to, do którego zawsze się powraca, nie nadaje się lepiej do zorganizowania zasadzki na nie pamiętającego o tej prostej prawdzie cymbała.
Najwidoczniej wykułam tę lekcję jak papuga, zamiast wziąć ją sobie głęboko do serca. No i wpadłam.
Z drugiej jednak strony trzymać się owej ponurej zasady oznacza to samo, co uważać, iż osobą mogącą cię najłatwiej zamordować jest ktoś z twojej najbliższej rodziny. Żyć w strachu przed własną matką, ojcem, braćmi, siostrami…? To już lepiej być martwym.
Najgłupszym błędem jaki popełniłam nie było jednak zignorowanie jakichś szczegółowych zasad bezpieczeństwa. Zlekceważyłam wyraźne, rzucające się w oczy zagrożenie. W jaki sposób „drogi wujek” Jim ustalił prawie co do minuty, kiedy przyjadę? Kryształowa kula? Nie sądzę. Mogę się mylić, ale Szef chyba nie potrzebowałby nas wszystkich, gdyby posiadał jakieś nadprzyrodzone zdolności. Z pewnością przewyższał nas inteligencją, lecz przecież nie posługiwał się czarami.
Nigdy nie informowałam go o tym, gdzie jestem. Nie wiedział nawet, kiedy opuściłam Ell-Pięć. Takie były reguły. Zdając sobie sprawę, że jakikolwiek przeciek mógłby mieć fatalne skutki, nie żądał, by meldować mu o każdym ruchu. W końcu nawet ja nie wiedziałam, że przylecę tą właśnie kapsułą, dopóki do niej nie wsiadłam. Zamówiłam śniadanie w restauracji hotelu „Steward”, wyszłam nie jedząc go, zapłaciłam za bilet w automacie na gotówkę i złapałam najbliższe połączenie. Więc jak?!
Oczywiście, obcięcie tego „ogona” w porcie Kenya Beanstalk nie oznaczało, że nie miałam innych. Jeden z nich mógł od razu zastąpić pana Belsena (Beaumonta — Bookmana — Buchanana). Możliwe, że cały czas wlokłam go za sobą. Niewykluczone też, że to, co przytrafiło się Belsenowi, wyostrzyło tylko ich czujność, dzięki czemu stali się ostrożniejsi. Nawet jeśli ich zgubiłam, to mogli odszukać mnie, gdy zatrzymałam się na Alasce.
Każdy wariant był możliwy. Alaskę opuszczałam również kapsułą kablowca. Krótko po odlocie ktoś mógł przekazać przez telefon taką na przykład wiadomość: „Świetlik do Ważki. Moskit odfrunął Korytarzem Międzynarodowym dziesięć minut temu. Kontrola ruchu w Anchorage potwierdza przylot na Lincoln Meadows jedenasta-zero-trzy twojego czasu”. Ktoś inny obserwował, jak wysiadałam z kapsuły i zatelefonował dalej. Inaczej Jim nie byłby w stanie mnie spotkać. Logiczne.
Taka zabawa w chowanego bywa pouczająca — pokazuje ci, że powinieneś nosić okulary… Ale dopiero wtedy, gdy prawie straciłeś wzrok.
Sama pchałam się im w łapy. Gdybym była sprytniejsza, zrezygnowałabym z przyjazdu tutaj natychmiast po zauważeniu, iż nie jestem sama. Nawet jeśli tego nie spostrzegłam, to gdy tylko Jim powiedział, że przysyła go Szef, powinnam była zwiewać do samego piekła, zamiast wsiadać do jego powozu i ucinać sobie drzemkę. Widać nie byłam jednak wystarczająco sprytna. Właśnie tego dowiodłam.
Pamiętam, że zabiłam tylko jednego z nich.
Może dwóch.
Ale dlaczego uparli się złapać mnie w tak ryzykowny sposób? Mogli przecież poczekać, aż wejdę do środka, i wtedy użyć gazu lub zastrzyku usypiającego, a potem mnie związać. Musieli wziąć mnie żywą — to jasne. Czyżby nie wiedzieli, że agent terenowy wyszkolony tak jak ja staje się jeszcze groźniejszy, gdy zostaje zaatakowany? A może to nie tylko ja okazałam się idiotką? I po co tracili czas na bicie i gwałcenie mnie?
Cała ta sprawa wyglądała na robotę amatorów. Zawodowcy od dawna już nie stosowali takich metod przed przesłuchaniem — nie przynosiły one żadnych rezultatów. Gwałcona (lub gwałcony — słyszałam, że mężczyźnie trudniej to znieść) może w najgorszym wypadku czekać, aż to się skończy, albo — jeśli jest lepiej wyszkolona i bardziej odporna — może po prostu „wyłączyć się”, zastosowawszy stare chińskie sposoby.
Zamiast metody A lub B można też przyjąć inną taktykę. Jeżeli agentka ma wystarczające zdolności teatralne, może spróbować wykorzystać je dla zdobycia psychicznej przewagi nad gwałcicielem. Nigdy nie odniosłam wielkich sukcesów jako aktorka. Jeśli jednak nie udawało mi się w ten sposób odwrócić niekorzystnej sytuacji, to przynajmniej przeżyłam.
Tym razem metoda C nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Wywołałam w każdym razie drobną sprzeczkę.
Czterech z nich — tak przypuszczałam po dotyku i zapachu ciał — zgwałciło mnie w jednej z sypialń na piętrze. Mógł to być nawet mój własny pokój, ale nie jestem pewna. Na jakiś czas straciłam przytomność, a gdy ją odzyskałam, moim jedynym ubraniem była przepaska szczelnie zasłaniająca mi oczy. Leżałam na rzuconym na podłogę materacu, a oni robili to z ponurym sadyzmem… który starałam się ignorować, zajęta metodą C.
W myślach nazywałam ich: „Słomiany Szef (zdaje się, że on tu dowodził), „Rocky”* (oni również go tak tytułowali — pewnie z powodu tego, co miał zamiast mózgu) i „Mały” (coś nie najlepiej mu szło). Imienia dla czwartego nie mogłam wymyśleć; nie wyróżniał się niczym szczególnym.[* Rock w języku angielskim oznacza skałę, głaz] Z początku zmuszałam się, by nie okazywać obrzydzenia i wściekłości. Potem stopniowo moja pasja opadała. Nie mogłam zrobić dla siebie nic lepszego. Trudno pewnie w to uwierzyć, ale Słomianemu Szefowi starałam się nawet nie okazywać niechęci. Zamierzałam w ten sposób zdobyć status jego maskotki albo czegoś w tym rodzaju. Słomiany Szef nie był taki zły, jeżeli potrafiło się umiejętnie połączyć metody B i C.
Najtrudniej było z Rockym. W jego przypadku kombinacja ta nie była wystarczająca. Miał cuchnący oddech i zapomniał chyba, do czego służy mydło i ręcznik. Wiele wysiłku kosztowało mnie, by nie zwracać na to uwagi i starać się schlebiać jego prostackiemu ego.
Gdy przestał w końcu sapać nade mną, powiedział: — Tracimy tylko czas, Mac. Ta dziwka po prostu to lubi.
— No to złaź z niej i daj jeszcze jedną szansę dzieciakowi. Jest gotowy.