Ponownie odwiedziła doktora Bretta, bo nie mogła spać ani odpoczywać z powodu energicznego płodu, który jakby próbował wyrwać się z jej brzucha.
– Proszę tylko spojrzeć – powiedziała, podczas gdy brzuch wznosił się, drgał, opadał. – Pięć miesięcy.
Po przeprowadzeniu rutynowych badań lekarz oświadczył:
– Jest duże jak na piąty miesiąc, ale nie odbiega o normy.
– Czy widziałeś coś podobnego? – Pytanie Harriet zabrzmiało ostro, apodyktycznie, a lekarz spojrzał na n z rozdrażnieniem.
– Z całą pewnością widywałem już energiczne dzieci – powiedział lakonicznie, a kiedy dopytywała się: „w piątym miesiącu? Takie?”, unikał jej wzroku, co, zdanie Harriet, dowodziło nieuczciwości.
– Dam ci środek uspokajający – powiedział. Dla ni Ona jednak myślała o tym jako o lekarstwie na uciszeń dziecka.
Obawiając się prosić doktora Bretta, błagała przyjaciółki siostry o kolejne środki uspokajające. Nie informowała Dawida, ile bierze; po raz pierwszy coś przed nim ukrywa Po zażyciu leków przez Harriet płód uspokajał się może na godzinę, dzięki czemu mogła odpocząć od nieustanne łomotania i szarpania. Czasami krzyczała z bólu. W no Dawid słyszał jęki i łkanie żony, ale nie pocieszał jej,’ wydawało mu się, że ostatnio Harriet nie czerpie z je objęć żadnej otuchy.
– Boże mój – mówiła, albo stękała, albo jęczała, potem nagle siadała lub zwlekała się z łóżka i zgięta wpół wybiegała z pokoju, uciekając przed bólem.
Dawid przestał kłaść dłoń na brzuchu żony w dawniej przyjazny sposób, ponieważ nie był w stanie znieść tego co tam wyczuwał. Niemożliwe, żeby tak maleńkie stworzenie okazywało równie przeraźliwą siłę, a jednak okazywało. Słowa Dawida nie docierały do Harriet. Czuł że jest opętana. Oddaliła się od męża w walce z płodem w której Dawid nie mógł uczestniczyć.
Czasami budził się i widział, jak Harriet chodzi p pokoju w ciemności, godzina po godzinie. W końcu kładła się i wyrównywała oddech, ale po chwili znowu zrywała się z okrzykiem, a wiedząc, że Dawid nie śpi, schodziła do dużego pokoju dziennego, gdzie, z dala od spojrzeń, mogła chodzić tam i z powrotem, jęczeć, kląć i łkać.
Zbliżała się Wielkanoc, dwie starsze kobiety zaczęły wspominać o przygotowaniu domu, ale Harriet powiedziała: – Oni nie mogą przyjechać, to wykluczone. Spodziewają się tego – zauważyła Dorota. Poradzimy sobie – zapewniła Alicja. Nie – ucięła Harriet. Krzyki protestu ze strony dzieci nie skłoniły Harriet do zmiany zdania, co dodatkowo wzmogło dezaprobatę Doroty. Oto ona i Alicja, dwie sprawne kobiety, wykonywały całą pracę, więc Harriet mogła przynajmniej…
– Jesteś pewna, że nie chcesz ich widzieć? – spytał Dawid, którego dzieci błagały, by wpłynął na matkę.
Och, róbcie, co chcecie – powiedziała, jednak z nadejściem Wielkanocy okazało się, że Harriet miała rację. Jej napięta, nieobecna twarz, kiedy siedziała przy stole sztywno wyprostowana, zbierając się w sobie przed kolejnym wierzgnięciem czy dźgnięciem, wstrzymywała rozmowy, psuła dobrą zabawę.
– Co ty tam masz? – spytał żartobliwie, choć niepewnie William na widok dygoczącego brzucha Harriet. – Zapaśnika?
– Bóg jeden wie – odparła Harriet gorzko. – Jak ja i wytrwam do lipca? – spytała cichym, przerażonym głosem.
– Nie dam rady! Po prostu nie dam rady!
Wszyscy – także Dawid – uznali, że Harriet jest po prostu wyczerpana, ponieważ dziecko śpieszy się na świat. osamotniona w swojej próbie – wiedziała, że tak musi być i nie obwiniała rodziny za to, że nie akceptowała lego, co ona musiała stopniowo zaakceptować – stała się milcząca, ponura, podejrzliwa wobec wszystkich i wobec ich myśli o niej. Pomagał tylko ruch.
Jeśli środek uspokajający uciszał wroga – tak myślała teraz o dzikusie w swoim ciele – na godzinę, Harriet optymalnie wykorzystywała ten czas i spała, chciwie chwytała sen, tuliła go, piła tak długo, aż musiała wyskoczyć z łóżka, bo dziecko budziło się, napierając na nią z taką siłą, że zbierało jej się na mdłości. Sprzątała kuchnię, salon, schody, myła okna, szorowała szafki, całym ciałem energicznie przeciwstawiając się bólowi. Nalegała, by matka i Alicja pozwoliły jej pracować, a kiedy mówiły, że nie ma potrzeby jeszcze raz szorować kuchni, odpowiadała:
– Kuchnia tego nie potrzebuje, ale ja tak.
Zdarzało się, że przed śniadaniem pracowała przez trzy czy cztery godziny, a potem wyglądała na kompletnie wykończoną. Odwoziła Dawida na stację, dwoje starszych dzieci do szkoły, potem parkowała gdzieś samochód i spacerowała. Całymi godzinami niemal biegała po ulicach, których prawie nie widziała, aż pojęła, że prowokuje komentarze. Wtedy zaczęła wyjeżdżać z miasta i szybko chodziła lub biegała po wiejskich drogach. Ludzie w przejeżdżających samochodach odwracali się zdumieni na widok rozpędzonej, zdyszanej kobiety o bladej twarzy, z rozwianymi włosami, otwartymi ustami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Jeśli zatrzymywali się, by zaoferować pomoc, kręciła głową i biegła dalej.
Czas mijał. Owszem, mijał, choć Harriet podlegała innemu rytmowi niż otaczający ją ludzie; nie był to też powolny czas ciężarnej kobiety, kalendarz wzrostu ukrytego stworzenia. Jej czas był wytrzymałością zawierającą ból. Mózg Harriet zaludniły zjawy i chimery. Kiedy naukowcy w ramach doświadczeń krzyżują dwa gatunki zwierząt różnej wielkości, myślała, chyba właśnie tak czuje się biedna matka. Wyobrażała sobie żałosne, sfuszerowane stworzenia, dla niej upiornie realne, potomstwo doga czy charta rosyjskiego ze spanielkiem, lwa z psem, potężnego konia pociągowego z osiołkiem, tygrysa z kozą.
Z czasem Harriet zdawało się, że jej delikatne ciało rozrywają od środka kopyta, czasem, że szpony.
Po południu odbierała dzieci ze szkoły, później Dawida ze stacji. W porze kolacji chodziła po kuchni, zachęcała dzieci do oglądania telewizji, potem szła na trzecie piętro, niezwykle szybkimi krokami przemierzała korytarz.
Domownicy słyszeli jej pospieszne, ciężkie kroki na piętrze i nie patrzyli sobie w oczy.
Czas mijał. Owszem, mijał. Siódmy miesiąc był lepszy z powodu ilości zażywanych przez nią leków. Przerażona dystansem, który odgrodził ją od męża, dzieci, matki i Alicji, Harriet planowała teraz dzień tylko pod jednym kalem: pragnęła zachowywać się normalnie od szesnastej, kiedy Helena i Łukasz kończyli szkołę, do dwudziestej, dwudziestej pierwszej, kiedy kładli się spać. Środki uspokajające najwyraźniej słabo na nią działały: kazała dzieciom zostawić ją w spokoju i dotrzeć do dziecka, płodu, stworzenia, z którym zwarła się w walce o przetrwanie. W ciągu tych godzin, istotnie, zachowywało się spokojnie, a gdy zaczynało się budzić i walczyć, zażywała kolejną i ławkę.
Z jakąż radością wszyscy powitali ją, normalną, z powrotem na łonie rodziny: ponieważ Harriet tego chciała, przymykali oko na jej napięcie i zmęczenie.
Dawid obejmował żonę i pytał:
– Och, Harriet, dobrze się czujesz? leszcze dwa miesiące.
– Tak, tak, w porządku. Naprawdę. – Po czym bezgłośnie zwracała się do stworzenia przyczajonego w jej łonie: „Zamknij się, albo wezmę jeszcze jeden proszek”. Miała wrażenie, że płód słucha i rozumie.
Scena w kuchni: kolacja rodzinna. Harriet i Dawid zajmowali główne miejsca po przeciwnych stronach stołu. Łukasz i Helena siedzieli po tej samej stronie. Alicja trzymała małego Pawła, który nigdy nie miał dość pieszczot: tak niewiele dostawał ich od matki. Janeczka siedziała obok miejsca Doroty, która stała przy kuchni z chochlą w dłoni. Harriet spojrzała na matkę, dużą, zdrową kobietę po pięćdziesiątce, z szopą siwych włosów, o czerstwej, rumianej twarzy i dużych niebieskich oczach „jak lizaki” – taki rodzinny dowcip – i pomyślała: Jestem równie silna, jak ona. Wytrwam. Uśmiechnęła się do Alicji, chudej, żylastej, silnej, energicznej i po raz kolejny pomyślała: Spójrz tylko na te starsze kobiety, one przetrwały wszystko.