Выбрать главу

– Tak, wyśmiałam ją – opowiadała, a po chwili dodała posępnie: – Ale właściwie, dlaczego?

Dawid i Harriet naradzali się przyciszonymi, pełnymi niedowierzania i winy głosami, jakie Ben narzucał ludziom. Niemowlak nie miał jeszcze sześciu miesięcy, a zanosiło się na to, że zniszczy ich życie rodzinne. Już je niszczył. Musieli pilnować, żeby znajdował się w swoim pokoju w trakcie posiłków i kiedy dzieci były na dole z dorosłymi. Krótko mówiąc, podczas życia rodzinnego.

Ben przebywał teraz niemal stale u siebie w pokoju, niczym więzień. W wieku dziewięciu miesięcy wyrósł z łóżeczka: Harriet przyłapała go w chwili, gdy miał wypaść. Do pokoju wstawiono zwykłe, małe łóżko. Ben chodził bez trudu, przytrzymując się ścian albo krzesła. Nigdy nie raczkował, od razu stanął na nogach. Po podłodze walały się zabawki, czy raczej ich odłamki. Ben nie bawił się zabawkami, ale tłukł nimi o podłogę lub ściany tak długo, aż pękały. W dniu, kiedy stanął o własnych siłach, bez podpierania się, wydał ryk triumfu. Wszystkie dzieci, gdy dokonywały tego wyczynu, śmiały się, chichotały, pragnęły być kochane, podziwiane, chwalone. Z tym chłopcem było inaczej. Ben triumfował zimno, zataczając się po pokoju, z oczami błyszczącymi od zajadłej przyjemności. Całkowicie ignorował przy tym matkę. Harriet często się zastanawiała, co widział, kiedy na nią patrzył. Nic w dotyku czy spojrzeniu chłopca nie mówiło: „To jest moja matka”.

Pewnego ranka coś wyciągnęło Harriet z łóżka do dziecinnego pokoju, gdzie zobaczyła Bena balansującego na wysokim parapecie okna. Bóg jeden wie, jak chłopcu udało się tam wdrapać! Okno było otwarte. Jeszcze chwila i by wypadł. Jaka szkoda, że weszłam do pokoju, pomyślała Harriet i nie poczuła oburzenia z powodu tych myśli. Okno okratowano, a Ben stał, kurczowo wczepiony w grube pręty, szarpał nimi, wyglądając na świat i wydając ochrypłe, donośne okrzyki. Przez cale święta Bożego Narodzenia trzymano go w tym pokoju. To było niezwykłe, że ludzie, którzy pytali – ostrożnie – Jak się miewa Ben?” i słyszeli: „Och, wszystko w porządku”, nie pytali już więcej. Czasami gromki okrzyk Bena dobiegał aż na dół, uciszając rozmowę. Potem na czołach gości pojawiały się zmarszczki, których Harriet bała się, a jednocześnie na nie czekała: wiedziała, że maskują komentarze lub myśli.

Dom nie był już taki jak dawniej; wszystkim udzieliło się napięcie i zmęczenie. Harriet wiedziała, że pod jej nieobecność ludzie zaglądali czasem do Bena z lękliwej, skrępowanej ciekawości. Po ich twarzach poznawała, kiedy go widzieli. Jakby był zbrodniarzem!, wściekała się Harriet. Stanowczo zbyt wiele czasu trawiła na cichy gniew, ale nie mogła się uspokoić. Uważała, że nawet Dawid ją potępił. Powiedziała do niego:

– W dawnych czasach, w społeczeństwach prymitywnych, chyba tak właśnie traktowano kobietę, która urodziła odmieńca. Tak jakby to ona ponosiła winę. Ale przecież my mamy być cywilizowani!

– Ty wszystko wyolbrzymiasz – odparł Dawid cierpliwym, ostrożnym tonem, jaki ostatnio przyjmował w rozmowach z żoną.

– To doskonałe określenie tej sytuacji! Gratuluję! Wyolbrzymiam!

– Mój Boże, Harriet – westchnął Dawid bezradnie. – Nie róbmy tego. Jeśli nie będziemy się trzymać razem…

Podczas świąt wielkanocnych licealistka Bridget, która wróciła sprawdzić, czy cudowne królestwo codziennego życia nadal istnieje, zapytała:

– Co mu jest? Czy on jest mongołem?

– Czy ma zespół Downa – poprawiła Harriet. – Dziś już nikt nie używa określenia „mongoł”. Ale nie, nie ma.

– W takim razie, co z nim jest nie tak?

– Zupełnie nic – odparła Harriet wyniośle. – Jak sama widzisz.

Bridget wyjechała i nigdy więcej nie wróciła.

Znowu letnie wakacje. Był rok 1975. Przyjechało mniej gości. Niektórzy napisali lub zadzwonili z wiadomością, że nie stać ich na pociąg czy benzynę.

– Każda wymówka jest lepsza niż żadna – zauważyła Dorota.

– Ale ludziom krucho się wiedzie – zaoponował Dawid.

– Dotychczas nie wiodło im się tak krucho, by nie mogli tu przyjechać i żyć na twój koszt przez kilka tygodni.

Ben miał ponad rok. Nie powiedział jeszcze ani słowa, ale pod innymi względami był normalny. Trudno było utrzymać go w pokoju. Bawiące się w ogrodzie dzieci słyszały jego ochrypłe, gniewne krzyki i widziały, jak stoi na parapecie, próbując rozewrzeć kraty.

Ben opuścił więc swoje małe więzienie i dołączył do dzieci na dole. Najwyraźniej wiedział, że powinien być taki jak one. Stojąc ze spuszczoną głową, widział, jak wszyscy rozmawiają, śmieją się, siedzą przy dużym stole albo siedzą w salonie pogrążeni w rozmowie, podczas gdy dzieci ganiały tam i z powrotem. Ben zerkał to na jedną twarz, to na drugą: człowiek, na którego chłopczyk patrzył, zdawał sobie sprawę z tego uporczywego spojrzenia i milkł albo odwracał się plecami lub bokiem, żeby nie musiał patrzeć na Bena. Chłopczyk samą swoją obecnością umiał uciszyć pokój pełen ludzi albo skłonić ich do rozejścia się: opuszczali pomieszczenie pod różnymi pretekstami.

Pod koniec wakacji ktoś przyjechał z psem, terierem. Ben wprost nie mógł się od niego oderwać. Nie odstępował go na krok. Nie głaskał go, nie pieścił, tylko mu się przyglądał. Pewnego ranka, kiedy Harriet zeszła na dół szykować śniadanie dla dzieci, pies leżał martwy na kuchennej podłodze. Czyżby miał zawał? Pełna podejrzeń, od których zebrało się jej na mdłości, pobiegła na górę sprawdzić, czy Ben jest w swoim pokoju: kucał na łóżku, a kiedy weszła, podniósł wzrok i zaśmiał się, w typowy dla siebie, bezgłośny sposób. Był to nie tyle śmiech, co wyszczerzenie zębów. Ben otworzył sobie drzwi, po cichu minął śpiących rodziców, zszedł po schodach, znalazł psa, zabił go, potem cicho wrócił do swego pokoju i zamknął za sobą drzwi… wszystko o własnych siłach! Harriet zamknęła Bena w pokoju. Skoro mógł zabić psa, to dlaczego nie dziecko?

Kiedy Harriet ponownie zeszła na dół, dzieci gromadziły się wokół martwego psa. Po chwili zeszli się też dorośli, i było jasne, co myślą.

Oczywiście nie było możliwe, żeby małe dziecko zabiło energicznego psa. Oficjalnie śmierć teriera pozostała tajemnicą; weterynarz stwierdził, że zwierzę zostało uduszone. Cała sprawa z psem zepsuła resztę wakacji, a goście wcześnie porozjeżdżali się do domów.

– Zastanowią się dwa razy, zanim znów tu przyjadą – powiedziała Dorota.

Trzy miesiące później Pan McGregor, stary szary kot, został zabity w ten sam sposób. Zawsze bał się Bena i trzymał się od niego z daleka. Mimo to Ben musiał się do niego podkraść, albo zaskoczył kota we śnie.

Na Gwiazdkę dom świecił pustkami.

To był najgorszy rok w życiu Harriet; nie mogła nawet martwić się tym, że ludzie ich unikają. Każdy dzień stanowił jeden długi koszmar. Po przebudzeniu nie mogła uwierzyć, że zdoła dotrwać do wieczora. Ben był stale na nogach, nie można go było spuszczać z oczu. Sypiał bardzo niewiele. Przez większą część nocy stał na parapecie, wyglądając na ogród, a kiedy Harriet zaglądała do pokoju, odwracał się i posyłał matce powłóczyste, obce spojrzenie, od którego ciarki chodziły po krzyżu: w półmroku pokoju naprawdę wyglądał jak skulony mały troll czy skrzat. Kiedy w ciągu dnia zamykano go w pokoju, cały dom rozbrzmiewał od wrzasków, wszyscy bali się, że przyjedzie policja. Nieoczekiwanie, zdaniem Harriet bez żadnego powodu, chłopiec wybiegał do ogrodu, a stamtąd przez bramę na ulicę. Pewnego dnia goniła go przez milę czy więcej, widząc tylko przysadzistą sylwetkę przebiegającą na światłach, ignorującą trąbiące samochody i wołających ostrzegawczo ludzi. Na wpół przytomna Harriet łkała, dyszała, za wszelką cenę pragnęła go dogonić, zanim stanie się coś strasznego, ale jednocześnie modliła się: Och, tak, przejedźcie go, proszę… Tuż przed główną szosą dogoniła i z całych sił chwyciła szarpiące się dziecko. Chłopczyk pluł i syczał, wyrywając się matce jak potwór morski. Harriet przywołała przejeżdżającą taksówkę, wepchnęła dziecko do środka i wsiadła za nim, stale trzymając je mocno za rękę, która, jak się zdawało, lada chwila miała się złamać od gwałtownych ruchów.