Cóż mogła począć? Ponownie udała się do doktora Bretta, który zbadał Bena i oświadczył, że pod względem fizycznym nic mu nie dolega.
Harriet opisywała zachowanie syna, lekarz słuchał.
Niekiedy na twarzy lekarza, który ze spuszczonym wzrokiem bawił się ołówkami, pojawiał się wyraz dobrze kontrolowanego niedowierzania.
– Możesz spytać Dawida, spytaj moją matkę – powiedziała Harriet.
– Ben jest nadpobudliwym dzieckiem, przypuszczam, że tak się je dzisiaj określa – stwierdził staroświecki doktor Brett. Harriet chodziła do niego, ponieważ był staroświecki.
W końcu spojrzał na Harriet, nie unikając jej wzroku.
– Czego ode mnie oczekujesz, Harriet? Że otępię go lekami? Cóż, jestem temu przeciwny.
Tak, tak, tak, właśnie tego chcę!, łkała bezgłośnie Harriet. Ale powiedziała:
– Nie, oczywiście, że nie.
– Jak na osiemnaście miesięcy, fizycznie jest normalny. Oczywiście jest bardzo silny i aktywny, ale zawsze taki był. Twierdzisz, że nie mówi. Przecież nie ma w tym nic niezwykłego. Czy Helena nie zaczęła mówić późno? Wydaje mi się, że tak.
– Owszem – potwierdziła Harriet.
Zabrała Bena do domu. Teraz co noc zamykano go w pokoju; drzwi zabezpieczono ciężkimi sztabami. Każdą sekundę życia na jawie poświęcał na obserwację. Harriet pilnowała Bena, a jej matka zajmowała się całą resztą.
– Jaki jest sens w dziękowaniu ci, Doroto? – spytał Dawid. – Wygląda na to, że wszystko wyszło już daleko poza „dziękuję”.
– Wszystko wyszło już daleko poza. Kropka – sprostowała Dorota.
Harriet wychudła, miała zaczerwienione oczy. Znowu wybuchała płaczem z byle powodu. Dzieci trzymały się od niej z daleka. Taktownie? Bały się Harriet? Dorota zaproponowała, że w sierpniu zostanie przez tydzień z Benem, żeby rodzina mogła gdzieś wyjechać.
Zazwyczaj ani Harriet, ani Dawid nie chcieliby nigdzie jechać, bo kochali swój dom. Poza tym, co z rodziną zjeżdżającą się na lato?
– Nie zauważyłam specjalnego pośpiechu w rezerwowaniu miejsc – stwierdziła Dorota.
Pojechali do Francji samochodem. Dla Harriet było to samo szczęście: czuła się tak, jakby odzyskała własne dzieci. Nie mogła się nimi nacieszyć, i z wzajemnością. Paweł, dziecko, którego Ben ją pozbawił, cudny, czarowny trzylatek, znowu był jej synkiem. Ciągle stanowili rodzinę! Szczęście… żadne z nich prawie nie mogło uwierzyć, że Ben odebrał im tak wiele.
Kiedy wrócili do domu, Dorota była bardzo zmęczona, miała pokaźny siniak na przedramieniu i drugi na policzku. Nie powiedziała, co się stało. Kiedy jednak dzieci położyły się spać, Dorota oznajmiła Harriet i Dawidowi:
– Muszę porozmawiać… nie, siadajcie i słuchajcie. Usiedli z nią przy kuchennym stole.
– Spójrzcie prawdzie w oczy: Bena trzeba oddać do zakładu.
– Ależ on jest normalny – odparła Harriet posępnie. – Tak twierdzi lekarz.
– Może być normalny jak na to, kim jest. Nie jest jednak normalny jak na to, kim my jesteśmy.
– Jaki zakład by go przyjął?
– Coś musi się znaleźć – powiedziała Dorota i wybuchnęła płaczem.
Nastał okres, kiedy Harriet i Dawid noc w noc rozmawiali o tym, co można zrobić. Znowu się kochali, ale nie było jak dawniej.
– Tak właśnie musiały się czuć kobiety przed pojawieniem się środków antykoncepcyjnych – powiedziała Harriet. – Przerażone. Czekały na miesiączkę, a kiedy przychodziła, oznaczała odroczenie na miesiąc. Nie bały się jednak, że wydadzą na świat trolla.
Rozmawiając, nasłuchiwali odgłosów z „pokoju dziecinnego” – choć nigdy nie wypowiadali tych słów, bo sprawiały ból. Co takiego robił Ben, do czego, ich zdaniem, nie był zdolny? Rozginał ciężkie stalowe sztaby?
– Problem w tym, że przyzwyczajasz się do piekła – mówiła Harriet. – Po jednym dniu spędzonym z Benem czuję się tak, jakby nie istniało nic prócz niego. Nagle przyłapuję się na tym, że od wielu godzin nie pamiętam o pozostałych dzieciach. Wczoraj zapomniałam o ich kolacji. Dorota poszła do kina, a ja zeszłam na dół i znalazłam Helenę szykującą dla nich kolację.
– Nic im się nie stało.
– Ona ma osiem lat.
Po tygodniu we Francji, który przypomniał jej o tym, czym naprawdę było, czym mogło być życie rodzinne, Harriet ślubowała, że więcej go nie utraci. Ponownie zwracała się cicho do Bena:
– Nie pozwolę ci nas zniszczyć, nie zniszczysz nas… Oczekiwała kolejnej prawdziwej Gwiazdki; pisała i telefonowała do wszystkich. Pamiętała, by dodać, że z Benem jest „ostatnio znacznie lepiej”.
Sara spytała, czy może przywieźć Amy. Oznaczało to, że słyszała – podobnie jak wszyscy – o psie i kocie.
– Wszystko będzie dobrze, jeśli dopilnujemy, żeby nie zostawiać Amy sam na sam z Benem – odparła Harriet, a Sara odpowiedziała po dłuższym milczeniu:
– Mój Boże, Harriet, dostałyśmy marne karty, co?
– Chyba tak – odparła Harriet, ale nie godziła się na rolę ofiary losu. Sara, owszem; z jej problemami małżeńskimi, z mongoidalnym dzieckiem – owszem. Ale ona, Harriet, na tym samym wózku?
Powiedziała do swoich dzieci:
– Proszę, opiekujcie się Amy. Nigdy nie zostawiajcie jej samej z Benem.
– Czy on skrzywdziłby Amy tak, jak skrzywdził Pana McGregora? – spytała Janeczka.
– On zabił Pana McGregora – powiedział gwałtownie Łukasz. – On go zabił.
– I biednego psa – dodała Helena. Dzieci oskarżały Harriet.
– Owszem, mógłby – powiedziała Harriet. – Dlatego nie możemy spuszczać Amy z oczu.
Dzieci, jak to miały ostatnio w zwyczaju, patrzyły po sobie w cichym porozumieniu, wykluczając matkę. Rozeszły się, nie patrząc na Harriet.
Boże Narodzenie, mimo mniejszej liczby gości, udało się znakomicie. Panował gwar i świąteczny nastrój, ale Harriet nie mogła się doczekać końca. Doglądanie Bena, doglądanie będącej centrum wszystkiego Amy wiązało się z ogromnym napięciem. Dziewczynka miała za dużą głowę i zbyt przysadziste ciało, ale przepełniała ją miłość, nieustannie rozdawała całusy i wszyscy ją uwielbiali. Helena, która dawniej pragnęła zrobić z Bena maskotkę, teraz mogła pokochać Amy. Ben przyglądał się temu w milczeniu, a Harriet nie potrafiła odczytać wyrazu zimnych żółtozielonych oczu. Ale przecież nigdy tego nie potrafiła! Czasem odnosiła wrażenie, że trawi życie na próbach odgadnięcia, co Ben czuje, co myśli. Amy, która oczekiwała, że wszyscy będą ją kochali, podchodziła do Bena, chichocząc, śmiejąc się, z otwartymi ramionami. To dotknięte chorobą dziecko, dwa razy starsze, ale zdawać by się mogło dwa razy młodsze od Bena, zawsze promieniało uczuciem, ale teraz nagle milkło; z posmutniałą twarzą dziewczynka cofała się, wpatrzona w Bena. Dokładnie tak jak biedny kot, Pan McGregor. Potem Amy zaczęła na widok Bena wybuchać płaczem. Ben nie odrywał od niej wzroku, od tego drugiego chorego dziecka, uwielbianego przez wszystkich domowników. Ale czy wiedział, że jest chory? Czy rzeczywiście był chory? Kim on był?