– Tu jest! – rozległ się triumfalny głos Heleny, a oczom rodziców ukazała się zatknięta na końcu kija czerwono – żółta plastikowa piłka, która zginęła w lecie. Była zabrudzona, zgnieciona, ale cala. Dzieci zatańczyły triumfalnie, tupiąc i trzymając odzyskaną piłkę wysoko w górze. Potem nagle, bez wyraźnego powodu, podbiegły do przeszklonych drzwi ogrodowych. Rodzice usiedli na sofie twarzami do drzwi, te otworzyły się gwałtownie do wewnątrz i oto w progu stanęły dwie drobne, eleganckie istotki o rumianych, kąsanych przez mróz policzkach i podnieconych oczach. Jeszcze przed chwilą dzieci były częścią ciemnej dziczy. Stały, oddychając ciężko, ich oczy powoli przywykały do rzeczywistości, do ciepłego, jasnego pokoju dziennego i rodziców, którzy na nie patrzyli. Nastąpiło chwilowe spotkanie dwóch obcych form życia: dzieci były częścią pradawnego barbarzyństwa, które nadal łomotało w ich krwi; teraz jednak, wracając do rodziny, musiały pożegnać się z dziką stroną swojej natury. Harriet i Dawid dzielili z dziećmi ten stan, towarzyszyli im w wyobraźni i wspomnieniach z własnego dzieciństwa: widzieli siebie wyraźnie – dwoje uładzonych, udomowionych dorosłych, wręcz żałosnych w swym oddaleniu od dzikości i wolności.
Na widok rodziców bez innych dzieci, a przede wszystkim bez Bena, Helena podeszła do ojca, Łukasz do matki, Dawid i Harriet objęli dzielną dwójkę swoich dzieci i mocno przytulili.
Nazajutrz po Bena przyjechała mała czarna furgonetka. Harriet wiedziała, że przyjedzie, bo Dawid nie poszedł do pracy. Został w domu, żeby się nią „zająć”! Poszedł na górę i zniósł walizki i torby, które spakował po cichu, kiedy podawała dzieciom śniadanie.
Dawid wrzucił bagaże do furgonetki. Następnie, z tak zaciętą twarzą, że wydał się Harriet obcym człowiekiem, podniósł Bena z podłogi, zaniósł do furgonetki i wsadził do środka. Z tym samym zaciętym wyrazem twarzy podszedł do Harriet, objął ją, odwrócił od furgonetki, która już ruszyła (słyszała dobywające się z samochodu wrzaski i krzyki), i zaprowadził na sofę, gdzie – wciąż mocno ją trzymając – powtórzył wiele, wiele razy: „Musimy to zrobić, Harriet. Musimy”. – Harriet płakała z powodu szoku, ulgi i wdzięczności wobec męża, który wziął na siebie pełną odpowiedzialność.
Kiedy dzieci wróciły do domu, usłyszały, że Ben został do kogoś wysłany.
– Do babci? – zaniepokoiła się Helena.
– Nie.
W czterech parach podejrzliwych, czujnych oczu rozbłysła nagłe ulga. Histeryczna ulga. Nie mogąc się powstrzymać, dzieci zatańczyły w koło, potem zaczęły udawać, że to tylko taka zabawa, którą wymyśliły na poczekaniu.
Przy kolacji dzieci były nadmiernie ożywione, chichotały histerycznie. W ciszy, która nagle zapadła, rozległ się świdrujący głosik Janeczki:
– Czy nas też gdzieś wyślecie?
Janeczka, miniatura Doroty, była powściągliwą, cichą dziewczynką, która nigdy nie mówiła zbędnych rzeczy. Teraz jednak wpatrywała się w matkę wielkimi, przerażonymi niebieskimi oczyma.
– Nie, oczywiście, że was nie wyślemy – zapewnił szorstko Dawid.
– Oni odesłali Bena, bo tak naprawdę nie jest jednym z nas – wyjaśnił Łukasz.
W ciągu następnych dni rodzina rozkwitła niczym papierowe kwiaty w wodzie. Harriet zrozumiała, jakim ciężarem był Ben, jak bardzo ich wszystkich ciemiężył, jak bardzo dzieci cierpiały; wiedziała, że rozmawiały o tym znacznie więcej, niż rodzice chcieli wiedzieć, że próbowały pogodzić się z obecnością Bena. Teraz jednak, kiedy Ben odjechał, oczy dzieci błyszczały; radosne, raz po raz podchodziły do Harriet i obdarowywały ją słodyczami lub zabawkami.
– To dla ciebie, mamo.
Podbiegały do matki, żeby ją pocałować, pogłaskać po twarzy, albo przytulić się do niej buzią jak szczęśliwe cielątka czy sarenki. Dawid wziął kilka dni wolnego, aby być razem z nimi wszystkimi, żeby być z żoną. Wobec Harriet był uważny i czuły. Jakbym była chora, pomyślała buntowniczo. Oczywiście bez przerwy myślała o Benie, który gdzieś tam był więźniem. Jakiego rodzaju więźniem? Harriet wyobraziła sobie małą czarną furgonetkę, przypomniała sobie okrzyki wściekłości, kiedy go zabierali.
Dni mijały, a dom wypełnił się normalnością. Harriet podsłuchała, jak dzieci rozmawiały o świętach wielkanocnych.
– Teraz, kiedy nie ma Bena, będzie w porządku – stwierdziła Helena.
Dzieci zawsze rozumiały więcej, niż Harriet chciała przyznać.
Harriet udzieliło się powszechne uczucie ulgi, z trudem mogła uwierzyć, że tak długo znosiła ogromne napięcie, ale mimo to nie potrafiła wyrzucić Bena z umysłu. Nie myślała o nim z miłością ani nawet z sympatią; nie lubiła siebie za to, że nie umie znaleźć choćby iskierki normalnego uczucia. To poczucie winy i przerażenie nie pozwalały jej zasnąć w nocy, a Dawid wiedział, że Harriet nie śpi, mimo że próbowała to ukrywać.
Pewnego ranka gwałtownie obudziła się ze złego snu, chociaż go nie pamiętała, i oznajmiła:
– Jadę sprawdzić, co oni robią z Benem.
Dawid otworzył oczy i leżał w milczeniu, patrząc ponad swoim ramieniem w okno. Nie spał, ale drzemał. Harriet wiedziała, że tego właśnie się obawiał, a coś w jego postawie powiedziało jej: „A zatem dość”.
– Dawidzie, ja muszę.
– Nie rób tego – powiedział.
– Po prostu muszę.
Po tym, że Dawid leżał, nie patrząc na nią, i wymówił tylko te trzy słowa, poznała, że robiła coś, co było dla niej niedobre. Leżał tak przez kilka minut, podejmując decyzję, potem wstał, wyszedł z pokoju i zszedł na dół.
Kiedy Harriet się ubrała, zadzwoniła do Molly, która natychmiast uderzyła w zimno – gniewne tony.
– Nie, nie powiem ci, gdzie on jest. Skoro to już zrobiłaś, zostaw tę sprawę w spokoju.
W końcu jednak podała Harriet adres.
Harriet po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, dlaczego zawsze traktują ją jak zbrodniarkę. Było tak, odkąd Ben się urodził. Teraz miała wrażenie, że wszyscy ją skrycie potępili. Spotkało mnie nieszczęście, mówiła do siebie; nie popełniłam zbrodni.
Bena zabrano do zakładu na północy Anglii; Harriet miała przed sobą cztery, pięć godzin jazdy – może więcej, jeśli będzie duży ruch. Drogi okazały się zatłoczone; jechała w szarym zimowym deszczu. Wczesnym popołudniem dotarła do dużego, solidnego domu z ciemnego kamienia, położonego w dolinie wśród wrzosowisk, których prawie nie widziała przez szarą ścianę deszczu. Otoczony ponurymi, ociekającymi wodą wiecznie zielonymi drzewami dom miał trzy rzędy jednakowych okratowanych okien.
Harriet weszła do niewielkiego holu, gdzie na drzwiach wisiała kartka z odręcznym napisem: „Dzwonić”. Zadzwoniła, poczekała, nic się nie stało. Stała z bijącym sercem. W jej żyłach wciąż krążyła adrenalina, dzięki której zdobyła się na przyjazd, ale długa podróż samochodem ją przygnębiła, a ten posępny dom mówił jej nerwom, jeśli nie intelektowi – bo w końcu nie dysponowała żadnymi faktami – że jej obawy się potwierdziły. Mimo to nie wiedziała dokładnie, co właściwie się potwierdziło. Zadzwoniła znowu. W domu panowała cisza: słyszała odgłos dzwonka daleko we wnętrzu. Znowu nic. Już miała obejść dom dokoła, kiedy drzwi nagle się otworzyły i w progu ukazała się zaniedbana dziewczyna w swetrze i grubym szalu. Miała bladą twarzyczkę pod szopą kręconych żółtych włosów, splecionych w warkocz podobny do owczego ogona, związany niebieską wstążką. Wyglądała na zmęczoną.