– Tak? – spytała.
Harriet pojęła, że ludzie po prostu tu nie przyjeżdżali.
– Nazywam się Lovatt, przyjechałam zobaczyć się z synem – powiedziała uparcie.
Było oczywiste, że w tym zakładzie, czymkolwiek on był, nie spodziewano się takich słów.
Dziewczyna utkwiła wzrok w Harriet, bezradnie potrząsnęła głową, wreszcie powiedziała:
– Doktora MacPhersona nie ma w tym tygodniu. – Dziewczyna była Szkotką i mówiła z silnym akcentem.
– Ktoś musi go zastępować – powiedziała Harriet stanowczo.
Dziewczyna, bardzo zaniepokojona, skapitulowała przed Harriet, uśmiechając się niepewnie.
– W takim razie niech pani tu poczeka – powiedziała i weszła do środka. Harriet ruszyła za dziewczyną, zanim duże drzwi zdążyły się zatrzasnąć. Dziewczyna obejrzała się, jakby zamierzała ostrzec: „Musi pani poczekać na zewnątrz”, ale zamiast tego powiedziała:
– Przyprowadzę kogoś. – Poszła dalej ciemnym korytarzem oświetlonym małymi sufitowymi żarówkami, które prawie nie rozpędzały mroku. Pachniało środkiem dezynfekującym. Absolutna cisza. Nie, po pewnym czasie do Harriet dotarł wysoki wrzask, który rozlegał się, cichł i wybuchał na nowo w głębi budynku.
Nic się nie stało. Harriet wyszła do westybulu, pogrążającego się już w mrokach nocy. Deszcz przeszedł w zimną ulewę, cichą i miarową. Wrzosowiska znikły.
Ponownie zadzwoniła zdecydowanie i wróciła na korytarz.
W oddali, pod punktowymi żarówkami, pojawiły się dwie postacie, które ruszyły w stronę Harriet. Za młodym mężczyzną w białym, niezbyt czystym fartuchu szła dziewczyna z papierosem w ustach, mrużąc oczy od dymu. Oboje wyglądali na zmęczonych i niepewnych.
Był to zwyczajny, podniszczony młody człowiek; dłonie, twarz, oczy ulegały postępującemu rozkładowi. Nijaki, miał jednak w sobie coś rozpaczliwego, jakby tłumił gniew, a może bezradność.
– Pani nie wolno tu być – powiedział gwałtownie, a przy tym bez zdecydowania. – Nie mamy tu dni odwiedzin. – Mówił z nosowym akcentem z południowego Londynu.
– Ale tu jestem – odparła Harriet. – Przyjechałam zobaczyć się z synem, Benem Lovattem.
Mężczyzna zrobił nagły wdech i spojrzał na dziewczynę, która zacisnęła usta i uniosła w górę brwi.
– Niech pan posłucha, chyba pan nie rozumie – ciągnęła Harriet. – Ja stąd nie odjadę. Przyjechałam zobaczyć się z synem i to właśnie zrobię.
Mężczyzna widział, że Harriet nie żartuje. Powoli skinął głową, jakby mówił: „Tak, ale nie w tym rzecz”. Patrzył na nią twardo. Harriet dostała ostrzeżenie, w dodatku od człowieka, który brał za swoje słowa pełną odpowiedzialność. Mógł być dość żałosnym młodzieńcem, z pewnością przemęczonym i niedożywionym, wykonującym tę pracę, bo nie potrafił znaleźć innej, ale przemawiało przez niego brzemię – niewesołe brzemię – zajmowanego stanowiska. Należało się liczyć z jego wyrazem twarzy, z zaczerwienionymi, zmęczonymi od dymu, surowymi oczami.
– Kiedy ludzie porzucają tu swoje dzieci, nie przyjeżdżają się nimi zajmować – powiedział.
– Widzi pani, nic pani nie rozumie – dodała dziewczyna.
Harriet usłyszała, jak wybucha:
– Mam dość wysłuchiwania, że nie rozumiem legi › czy tamtego. Jestem matką tego dziecka. Jestem matką Bena Lovatta. Czy wy to rozumiecie?
Nagle cała trójka zjednoczyła się w porozumieniu, wręcz w rozpaczliwej akceptacji jakiegoś powszechnego fatum. Mężczyzna przytaknął i powiedział:
– Cóż, pójdę zobaczyć…
– Ja też idę – rzuciła Harriet.
– O, nie! – wykrzyknął, potem powiedział coś do dziewczyny, która zdumiewająco szybko pobiegła korytarzem. – Niech pani tu poczeka – powiedział mężczyzna do Harriet i ruszył za dziewczyną.
Harriet ujrzała, jak dziewczyna skręca w prawo i znika. Bez zastanowienia otworzyła drzwi po prawej stronie. Zobaczyła rękę mężczyzny wzniesioną w geście przekleństwa czy ostrzeżenia i dotarło do niej to, co było za drzwiami.
Znajdowała się na końcu długiego oddziału, gdzie pod ścianami stało mnóstwo łóżek i łóżek polowych. Na pryczach leżały potwory. Idąc szybko przez oddział do drzwi na drugim końcu, zobaczyła, że na każdym łóżku i każdej połówce leży noworodek lub małe dziecko, w którym ludzki szablon został zniekształcony, czasem upiornie, czasem tylko nieznacznie. Dziecko w kształcie przecinka, wielka głowa kołysząca się na łodyżkowatym tułowiu… potem coś w rodzaju patyczaka, olbrzymie wyłupiaste oczy wśród sztywnych, kruchych kończyn… bezkształtna dziewczynka o rozpływającym się ciele – lalka z kredowymi, opuchniętymi członkami, o szeroko rozwartych, pustych oczach jak niebieskie stawy i rozdziawionych ustach, w których widniał spuchnięty języczek. Tykowaty chłopiec był wykrzywiony, jedna połowa ciała wyślizgiwała się z drugiej. Jedno z dzieci na pierwszy rzut oka wyglądało normalnie, ale później Harriet ujrzała, że nie miało tyłu głowy; była tylko twarz, która zdawała się na nią wrzeszczeć. Całe rzędy dziwolągów, prawie wszystkie pogrążone we śnie, wszystkie milczące. Dzieci były do granic możliwości nafaszerowane lekami. Właściwie niezupełnie milczały: z łóżka polowego o bokach ochronionych kocami dobiegało straszliwe łkanie. Wysoki, przerywany wrzask, teraz bliższy, wciąż drażnił nerwy Harriet. Odór odchodów był silniejszy niż zapach środków dezynfekujących. W końcu Harriet wyszła z koszmarnego oddziału i znalazła się w innym korytarzu, równoległym i identycznym z tamtym, który zobaczyła na początku. Na końcu korytarza ujrzała dziewczynę, a za nią młodego mężczyznę, którzy zbliżyli się ku niej, następnie znowu skręcili w prawo… Harriet pobiegła co sił, słysząc tupot własnych nóg, skręciła za tamtymi i znalazła się w niewielkim pomieszczeniu, gdzie stały wózki pełne leków. Minąwszy tę salkę, wbiegła w długie przejście z betonową podłogą; na przeciwległej ścianie znajdował się rząd okratowanych drzwi. Kiedy Harriet dogoniła mężczyznę i dziewczynę, otwierali właśnie jedne z drzwi. Wszyscy troje dyszeli ciężko.
– Gówno – zaklął młody mężczyzna, mając na myśli obecność Harriet.
– Dosłownie – odparła, kiedy drzwi otworzyły się na kwadratowe pomieszczenie o ścianach z białego plastiku, gdzieniegdzie zaopatrzonego w guziki. Całość przypominała drogą tapicerkę ze sztucznej skóry. Na podłodze, na zielonym piankowym materacu leżał Ben. Był nieprzytomny. Nagie ciało opinał kaftan bezpieczeństwa. Z ust wysuwał się bladożółty język. Ciało miał trupio blade, zielonkawe. Wszystko – ściany, podłoga i sam Ben – było wymazane odchodami. Z przesiąkniętego posłania wyciekała kałuża żółtego moczu.
– Mówiłem pani, żeby pani tu nie przychodziła! – krzyknął mężczyzna. Ujął Bena za ramiona, a dziewczyna za stopy. Po sposobie, w jaki dotykali dziecka, Harriet poznała, że nie są brutalni; zupełnie nie o to chodziło. Wynieśli Bena – w minimalnym stopniu stykając się z jego ciałem – z pokoju, przeszli kawałek korytarzem i zniknęli w jakichś drzwiach. Harriet ruszyła za nimi, potem stanęła, przyglądając się, co robią. W pomieszczeniu wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się rząd zlewów, stały wielka wanna oraz pochyła betonowa półka z gniazdkami elektrycznymi. Właśnie na tej półce położyli Bena, rozwiązali kaftan bezpieczeństwa, ustawili temperaturę wody i zaczęli go obmywać wodą z węża przymocowanego do jednego z kranów. Harriet oparła się o ścianę i patrzyła. Doznała tak silnego szoku, że przestała już cokolwiek odczuwać. Ben się nie ruszał. Leżał na betonie jak utopiona ryba, dziewczyna przewróciła go kilkakrotnie, a mężczyzna w tym czasie przerywał polewanie; na koniec zanieśli chłopca na drugą półkę, gdzie go wytarli i wpakowali w czysty kaftan bezpieczeństwa wybrany ze sterty.