– Dlaczego? – zapytała ostro Harriet, ale nie odpowiedzieli.
Wynieśli z pokoju związane, nieprzytomne dziecko z wywieszonym językiem, przeszli korytarzem i wnieśli do innego pomieszczenia, w którym znajdowała się łóżkopodobna betonowa półka. Położywszy na niej Bena, wyprostowali się i odetchnęli: „Uff.
– No cóż, oto on – powiedział młody mężczyzna. Przez chwilę stał z zamkniętymi oczami, dochodząc do siebie po ciężkiej próbie, wreszcie zapalił papierosa. Dziewczyna wyciągnęła rękę po jednego, więc ją poczęstował. Palili, patrząc na Harriet wzrokiem pełnym wyczerpania i klęski.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Serce ją bolało, jak bolałoby z powodu któregoś z jej własnych, prawdziwych dzieci, ponieważ Ben, z zamkniętymi zimnymi, obcymi oczami, jeszcze nigdy nie wyglądał tak zwyczajnie. Żałosny: nigdy dotąd nie widziała go równie żałosnym.
– Chyba zabiorę go do domu – powiedziała.
– To pani decyzja – odparł krótko mężczyzna. Dziewczyna przyglądała się jej ciekawie, jakby Harriet była częścią zjawiska o nazwie „Ben”, tej samej, co on natury.
– Co pani zamierza z nim zrobić? – spytała dziewczyna, a potem dodała ze strachem w głosie: – On jest taki silny… Nigdy nic podobnego nie widziałam.
– Nikt z nas nic podobnego nie widział – dodał mężczyzna.
– Gdzie jest jego ubranie?
Mężczyzna roześmiał się szyderczo i zapytał:
– Zamierza pani go ubrać i, ot tak, zabrać do domu?
– Dlaczego nie? Kiedy tu przyjechał, był ubrany. Tamci dwoje – pielęgniarze, porządkowi, kimkolwiek byli – spojrzeli po sobie. Potem zaciągnęli się papierosami.
– Pani chyba nie rozumie, pani Lovatt – powiedział mężczyzna. – Po pierwsze, jak długą ma pani drogę?
– Cztery czy pięć godzin jazdy.
Pielęgniarz wybuchnął śmiechem, co miało znaczyć, że ona, Harriet, nie wie, co mówi.
– Ocknie się w drodze, i co wtedy?
– Cóż, wtedy mnie zobaczy – odparła Harriet, ale po wyrazie twarzy tamtych poznała, że powiedziała coś głupiego. – No dobrze, co w takim razie radzicie?
– Nie zdejmuj chłopcu kaftana bezpieczeństwa i owiń go w kilka koców – powiedziała dziewczyna.
– A potem gaz do dechy – dodał pielęgniarz.
Cała trójka stała w milczeniu, patrząc po sobie z powagą.
– Niech pani spróbuje wykonywać tę pracę – powiedziała nagle dziewczyna, pełna gniewu na los. – Niech pani tylko spróbuje. Cóż, pod koniec tego miesiąca odchodzę.
– Ja też, nikt nie wytrzymuje tu dłużej niż kilka tygodni – dodał pielęgniarz.
– Dobrze – powiedziała Harriet. – Nie wniosę skargi ani nic takiego.
– Musi pani podpisać formularz. Musimy mieć krycie. Znalezienie formularza nastręczało jednak kłopotów.
W końcu, po długim szperaniu w szafce, wydobyli odbitą wiele lat wcześniej kartkę i zapisali na niej, że Harriet zwalnia zakład od wszelkiej odpowiedzialności.
Harriet podniosła Bena, dotykając go po raz pierwszy. Był zimny jak trup. Kiedy tak leżał bezwładnie w jej ramionach, zrozumiała określenie „ciężar nad siły”.
Wyszła na korytarz, mówiąc:
– Nie zamierzam jeszcze raz przechodzić przez ten korytarz.
– Kto mógłby cię winić? – odparł znużony pielęgniarz z sarkazmem. Przyniósł kilka koców, otulili Bena w dwa, zanieśli do samochodu i przykryli jeszcze paroma kocami. Widać było tylko twarz chłopca.
Harriet stała razem z tamtymi obok samochodu. Prawie się nie widzieli. Jeśli nie liczyć świateł samochodu i tych zapalonych w domu, panowała ciemność. Pod butami chlupotała woda. Pielęgniarz wyjął z kieszeni plastikowe opakowanie ze strzykawką, paroma igłami i kilkoma ampułkami.
– Lepiej niech pani to weźmie – poradził. Harriet zawahała się, a dziewczyna powiedziała:
– Pani Lovatt, pani sobie chyba nie zdaje sprawy… Harriet skinęła głową, wzięła paczuszkę, wsiadła do samochodu.
– Może mu pani dawać do czterech zastrzyków dziennie, nie więcej – upomniał pielęgniarz.
Zanim Harriet zwolniła sprzęgło, zapytała:
– Jak myślicie, ile on by jeszcze wytrzymał? Twarze tamtych bielały w mroku, ale Harriet ujrzała, że mężczyzna, potrząsając głową, odwrócił się na pięcie. Dziewczyna powiedziała:
– Żadne z nich długo nie wytrzymuje. Ale ten… ten jest bardzo silny. Nigdy nie widzieliśmy tu silniejszego.
– To znaczy, że wytrzymałby dłużej?
– Nie, wcale nie – odparł pielęgniarz. – Ponieważ jest taki silny, bez przerwy walczy, więc musi dostawać mocniejsze zastrzyki. Zastrzyki ich zabijają.
– Dobrze – powiedziała Harriet. – Dziękuję wam obojgu. Pielęgniarz i dziewczyna odprowadzali ją wzrokiem, ale samochód prawie natychmiast znikł w ciemnościach. Okrążając podjazd, Harriet zobaczyła, że stoją na słabo oświetlonej werandzie, jakby ociągali się przed wejściem do środka.
Jechała tak szybko, jak tylko mogła w zimowym deszczu; omijała główne drogi, raz po raz zerkając na stertę koców z tyłu. Mniej więcej w połowie drogi do domu ujrzała, że koce unoszą się i drgają; Ben obudził się z wrzaskiem wściekłości, szarpnął się i wylądował na podłodze, gdzie zaczął krzyczeć. Nie był to jednak wysoki, przenikliwy, automatyczny krzyk, jaki słyszała w zakładzie, ale krzyk strachu, który wibrował w całym ciele Harriet. Znosiła go przez pół godziny. Cały samochód drżał od uderzeń Bena. Harriet szukała zatoczki, gdzie nie było innych pojazdów, a kiedy znalazła, zatrzymała się, zostawiła silnik na jałowym biegu i wyjęła strzykawkę. Podczas chorób innych dzieci nauczyła się robić zastrzyki. Odłamała ampułkę, na której nie było żadnej nazwy, i napełniła strzykawkę. Potem wychyliła się przez fotel. Siny z zimna Ben, nagi, jeśli nie liczyć kaftana bezpieczeństwa, miotał się, szamotał się i wył. Na Harriet patrzyły szkliste od nienawiści oczy. On mnie nie poznał, pomyślała. Nie śmiała rozwiązać kaftana. Bała się zrobić zastrzyk blisko szyi. W końcu zdołała chwycić i przytrzymać kostkę, dźgnęła igłą w dolną część łydki i odczekała, aż ciało syna zwiotczeje. Stało się tak już po chwili. Co to był za lek?
Ponownie położyła Bena na tylnym siedzeniu i głównymi drogami ruszyła do domu. Na miejsce dotarła około ósmej. Dzieci siedzą pewnie przy stole w kuchni. Dawid jest z nimi: na pewno nie poszedł do pracy.
Z otulonym kocami Benem w ramionach weszła do salonu i nad niską ścianą spojrzała na duży stół, wokół którego siedzieli wszyscy: Łukasz, Helena, Janeczka, Pawełek. I Dawid, z zaciętą, gniewną i bardzo zmęczoną twarzą.
– Oni go zabijali – powiedziała Harriet i zrozumiała, że Dawid nie wybaczy jej, że powiedziała to przy dzieciach. Na wszystkich twarzach malował się strach.
Harriet poszła prosto po schodach do dużej sypialni, stamtąd do „dziecięcego pokoju”, gdzie położyła Bena na łóżku. Budził się. Wtedy się zaczęło: walka, szamotanina, wrzaski. Chłopiec tarzał się po podłodze, napinał ciało, tłukł, a jego oczy płonęły czystą nienawiścią.
Nie mogła zdjąć kaftana bezpieczeństwa.
Poszła do kuchni po mleko i biszkopty, a rodzina przyglądała się jej w całkowitym milczeniu.
Cały dom trząsł się od krzyków i szamotaniny Bena.
– Zaraz będzie tu policja – zauważył Dawid.
– Pilnuj, żeby siedzieli cicho – poleciła Harriet i poszła na górę z jedzeniem.
Kiedy Ben zobaczył, co matka trzyma w dłoniach, umilkł, znieruchomiał, a w oczach pojawiła się chciwość. Podniosła go jak mumię, a chłopiec zaczął łykać tak gwałtownie, że prawie się zadławił; był zagłodzony. Nakarmiła go kawałkami biszkoptów, trzymając palce z dala od zębów Bena. Kiedy zjadł wszystko, co przyniosła, znowu zaczął się wyrywać i wyć. Harriet zrobiła mu kolejny zastrzyk.