Przez kilka dni John przycinał żywopłoty, wykopał parę niedomagających krzewów, odpiłował uschniętą gałąź, skosił trawnik. Ben nie odstępował go na krok. Kucał przy przeszklonych drzwiach ogrodowych i czekał na Johna, a potem chodził za nim jak mały psiak. Johnowi ani trochę to nie przeszkadzało. Był solidnie zbudowanym, dobrodusznym, misiowatym młodzieńcem; Bena traktował w bezceremonialny sposób, jakby chłopiec faktycznie był szczeniakiem wymagającym tresury. „Nie, teraz musisz tam usiąść i poczekać, aż skończę”. „Przytrzymaj mi ten sekator, o tak”. „Nie, idę do domu, możesz mnie odprowadzić do bramy”. Kiedy John wychodził, Ben czasami uderzał w ryk.
Harriet poszła do kawiarni – znanej jako Kafejka Betty – gdzie, jak wiedziała, przesiadywał John. Zastała go w towarzystwie przyjaciół. Była to grupa może dziesięciu bezrobotnych, z którymi czasem siedziało parę dziewczyn. Niczego nie musiała wyjaśniać, bo wiedziała, że ludzie doskonale rozumieją – pod warunkiem, że nie są specjalistami, lekarzami.
Przysiadła się do młodych i powiedziała, że Ben pójdzie do szkoły nie wcześniej niż za dwa lata. Nie pasował do zwyczajnego przedszkola. Wymawiając słowo „pasował”, patrzyła Johnowi prosto w oczy, a on po prostu skinął głową. Harriet chciałaby, żeby ktoś zajmował się Benem w ciągu dnia. Dobrze zapłaci.
– Chce pani, żebym u was zamieszkał? – spytał John, któremu ta propozycja się nie uśmiechała.
– Decyzja należy do ciebie – odparła Harriet. – On cię lubi, John. Ufa ci.
John spojrzał na kumpli: porozumieli się wzrokiem. W końcu skinął głową.
John przychodził codziennie około dziewiątej rano i Ben odjeżdżał z nim na motorze. Odjeżdżał radośnie, roześmiany, nie oglądając się na matkę, ojca, braci i siostry. Zgodnie z zawartym porozumieniem, Bena należało trzymać z dala od domu aż do kolacji, ale często wracał jeszcze później. Przyłączył się do grupy bezrobotnych, którzy wałęsali się po ulicach, przesiadywali w kawiarniach, co pewien czas wykonywali drobne prace, chodzili do kina, jeździli na motorach albo pożyczonymi samochodami.
Rodzina znowu stała się rodziną. Cóż, prawie.
Dawid ponownie zaczął sypiać w sypialni małżeńskiej. Między mężem a żoną rozwarła się przepaść. Wykopał ją, a teraz zachowywał Dawid, ponieważ Harriet tak bardzo go zraniła. Ona to rozumiała. Powiedziała mu, że zaczęła brać środki antykoncepcyjne. Dla obojga była to ponura chwila, bo dawniej wszystko, czym byli, wszystko, co stanowiło dla nich wartość, nie pozwalało Harriet stosować antykoncepcji. Oboje czuli, że ingerencja w procesy natury jest głęboko niewłaściwa! Na naturze – przypomnieli sobie, że kiedyś tak czuli – można było, pod tym czy innym względem, polegać.
Harriet zadzwoniła do Doroty i spytała, czy matka mogłaby przyjechać na tydzień, potem ubłagała Dawida, żeby wyjechał z nią gdzieś na wakacje. Odkąd Łukasz przyszedł na świat, nigdy nie byli tylko we dwoje. Wybrali cichy hotel na wsi, dużo spacerowali, odnosili się do siebie bardzo troskliwie. Obojgu było ciężko na sercu, ale wyglądało na to, że muszą z tym żyć. Czasami, zwłaszcza w chwilach największego szczęścia, łzy mimowolnie napływały im do oczu. Jednak w nocy, leżąc w ramionach męża, Harriet wiedziała, że to już nie to, nie było jak dawniej.
– A gdybyśmy zrobili tak, jak zamierzaliśmy? To znaczy, gdybyśmy mieli więcej dzieci? – powiedziała.
Wyczuła, jak ciało Dawida sztywnieje, poczuła jego gniew.
– Czyli to wszystko w ogóle się nie wydarzyło? – zapytał w końcu, a Harriet wiedziała, że chciał usłyszeć jej głos: po prostu nie wierzył własnym uszom!
– Kolejny Ben się nie przytrafi, bo niby czemu?
– Nie chodzi o kolejnego Bena – odparł wreszcie Dawid, który z powodu gniewu starał się, by jego głos zabrzmiał beznamiętnie.
Harriet wiedziała, że to, czym Dawid mógł ją ugodzić, było dokładnie tym, co usiłowała ukryć sama przed sobą: fakt, że ratując Bena, zadała rodzinie śmiertelną ranę.
– Moglibyśmy mieć więcej dzieci – nalegała.
– A czwórka, którą mamy, się nie liczy?
– Może to by nas połączyło na nowo, sytuacja by się poprawiła…
Dawid milczał, a na tle tej ciszy Harriet usłyszała, jak fałszywie zabrzmiały jej słowa.
W końcu Dawid zapytał, tym samym beznamiętnym tonem:
– A co z Pawłem? – To właśnie Paweł doznał największego uszczerbku.
– Może jakoś dojdzie do siebie – powiedziała bezradnie.
– On nie dojdzie do siebie, Harriet. – W głosie Dawida wibrował tłumiony gniew.
Harriet odwróciła się i rozpłakała.
Kiedy zbliżały się letnie wakacje, Harriet napisała do wszystkich ostrożne listy z wyjaśnieniem, że Bena prawie nigdy nie ma w domu. Robiąc to, czuła, że jest niewierna, że dopuszcza się zdrady: ale wobec kogo?
Niektórzy przyjechali. Molly i Fryderyk nie; nie wybaczyli Harriet, że sprowadziła Bena z powrotem – wiedziała, że nigdy jej nie wybaczą. Siostra Harriet Sara przyjechała z Amy i z Dorotą, która była teraz opoką Amy, chroniła ją przed światem. Bracia i siostry Amy pojechali jednak do kuzynów – dzieci Angeli, a dzieci Lovattów wiedziały, że z powodu Bena nie będą miały towarzystwa w wakacje. Debora wpadła na chwilę. Od ostatniego razu, kiedy ją widzieli, zdążyła wyjść za mąż i się rozwieść. Była wybuchową, elegancką, dowcipną i zdesperowaną dziewczyną, dobrą, choć impulsywną, niewprawną ciotką dla dzieci, które zasypywała kosztownymi, niestosownymi prezentami. Odwiedził ich na krótko James. Powtórzył parę razy, że w ich domu panuje cudowna atmosfera, ale Harriet wiedziała, że mówi tak przez uprzejmość. Przyjechali też dalecy kuzyni, którzy byli już dorośli, i kolega Dawida.
A Ben? Pewnego dnia Harriet robiła zakupy w mieście i nagle usłyszała dobiegający z ulicy głośny warkot. Kiedy się odwróciła, zobaczyła pędzącego na motorze mężczyznę w kasku. Natychmiast poznała Johna. Za nim siedział karzełek – jej syn Ben. Miał szeroko otwarte usta. Na jego twarzy malował się zachwyt. Nigdy nie widziała chłopca w takim stanie. Czy był szczęśliwy?
Harriet wiedziała, że Ben jest maskotką młodych ludzi. Wyśmiewali się z niego. Mówili na chłopca „krasnoludek”, „karzełek”, „Obcy II”, „hobbit” i „gremlin”. „Hej, krasnalu, daj mi przejść”. „Hobbit, skocz do Jacka i kup mi papierosy”. Ale Ben był szczęśliwy. Rano siedział przy oknie i czekał, aż pojawi się John albo któryś z jego znajomych. Czasem młodzi ludzie dzwonili i odwoływali spotkanie. Bena ogarniała wtedy wściekłość, chodził po domu, tupiąc głośno i krzycząc.
To wszystko kosztowało dużo pieniędzy. John i jego koledzy wykorzystywali sytuację. Harriet dawała im pieniądze, które dostała od Jamesa. Dawid chwytał się dorywczych prac i się dokładał. Młodzi mężczyźni nie mieli skrupułów.
– Zabierzemy Bena nad morze, jeśli pani chce.
– Wspaniale.
– To będzie kosztowało dwadzieścia funtów. Benzyna jest droga.
Ryczące motocykle, na których siedzieli młodzi mężczyźni i kobiety, mknęły w kierunku wybrzeża. Ben jechał razem z nimi.
– To kosztowało więcej, niż myśleliśmy – oznajmiali po powrocie.
– Ile?
– Jeszcze dziesięć funtów.
– „Wspaniale, że Ben pojechał nad morze”, mówili krewni Dawida i Harriet, jakby to było normalne, że obcy ludzie zabierają dziecko na wycieczkę za pieniądze.
Ben czul się bezpiecznie z Johnem i jego kolegami; chociaż szydzili z niego i byli wobec niego brutalni, świetnie się bawił. Akceptowali chłopca. Ben wracał po całym dniu do domu. Podchodził do stołu, przy którym siedzieli rodzice, bracia i siostry, o ponurych, przestraszonych twarzach.
– Chcę chleba – mówił. – Chcę biszkopty.