Pewnego wieczoru przy kolacji spróbowała poruszyć ten temat. Dawid, Harriet, Dorota. Dawid właśnie wrócił do domu spóźniony: pociąg się opóźnił. Dojazdy nie zapowiadały się zabawnie, miały być najgorszą stroną całego życia dla wszystkich, ale szczególnie, rzecz jasna, dla Dawida, któremu zajmowały prawie po dwie godziny rano i wieczorem. To miał być jego wkład w marzenie.
Kuchnia była już prawie tym, czym być powinna: wielki stół z ciężkimi drewnianymi krzesłami dokoła – na razie tylko czterema, ale więcej stało w szeregu pod ścianą, czekając na gości i nienarodzonych ludzi. Była tam też duża kuchenka i staroświecka szafka z kubkami i filiżankami na haczykach. W dzbanach stały kwiaty z ogrodu, gdzie lato rozwinęło obfitość róż i lilii. Jedli tradycyjny angielski pudding przygotowany przez Dorotę; na dworze jesień przejmowała władzę przy wtórze cichego szelestu liści o szyby i wycia wiatru. Ciepłe, grube zasłony były zaciągnięte.
– Wiecie, myślałam o was – powiedziała Dorota. Dawid odłożył łyżkę i słuchał, czego nigdy wcześniej by nie zrobił dla swojej nieżyciowej matki i życiowego ojca. – Chyba nie musicie się do niczego spieszyć… nie, pozwólcie mi powiedzieć. Harriet ma dopiero dwadzieścia cztery lata, nawet nie dwadzieścia pięć. Ty, Dawidzie, masz dopiero trzydzieści. Zachowujecie się tak, jakbyście uważali, że jeśli nie chwycicie wszystkiego od razu, to wam się wymknie. Przysłuchując się wam, nabieram takiego przekonania.
Dawid i Harriet słuchali: spojrzeli po sobie i zmarszczyli brwi w zamyśleniu. Doroty, tej mocno zbudowanej, surowej, prostej kobiety o stanowczym sposobie bycia nic powinno się lekceważyć; oddawali należną jej sprawiedliwość.
– Ja tak właśnie czuję – powiedziała Harriet.
– Tak, kochanie, wiem. Wczoraj mówiłaś o tym, żeby natychmiast urodzić drugie dziecko. Moim zdaniem będziesz tego żałować.
– Naprawdę wszystko może zostać odebrane – powiedział uparcie Dawid. Obydwie kobiety wiedziały, że wiadomości łomoczące z radia nie osłabiały pewności, która wypływała z głębi istoty Dawida. Złe wiadomości zewsząd: co prawda nie mogły się równać z tymi, jakie wkrótce miały zacząć napływać, ale i tak były dostatecznie groźne.
– Przemyślcie to – mówiła Dorota. – Naprawdę chciałabym, żebyście przemyśleli. Nie wiem dlaczego, ale czasem mnie przerażacie.
– Może powinniśmy się byli urodzić w innym kraju powiedziała Harriet gwałtownie. – Zdajesz sobie sprawę, że w innej części świata posiadanie sześciorga dzieci byłoby całkiem normalne, wcale nieszokujące? Z takich ludzi nie robi się kryminalistów.
– To my, w Europie, jesteśmy nienormalni – dodał Dawid.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziała Dorota, nie mniej uparta niż oni. – Ale gdybyście mieli szóstkę, albo ośmioro czy dziesięcioro – nie, wiem, co myślisz, Harriet, przecież cię znam – i gdybyście mieszkali w innej i części świata, na przykład w Egipcie, Indiach czy w podobnym miejscu – wtedy połowa dzieci by umarła, poza tym nie otrzymałyby wykształcenia. Wy chcecie jednego i drugiego. Arystokraci, owszem, oni mogą rozmnażać Się jak króliki, tego się też spodziewają, ale mają na to pieniądze. Biedacy mogą mieć dzieci, z których połowa umiera, ale oni tego się spodziewają. Jednak ludzie jak my, pośrodku, muszą przywiązywać wagę do tego, ile mają dzieci, żeby móc się o nie troszczyć. Mam wrażenie, że nie przemyśleliście wszystkiego… nie, pójdę i zaparzę kawę, a wy usiądźcie sobie.
Dawid i Harriet przeszli przez szeroką przerwę w ścianie odgradzającej kuchnię, trzymając się za ręce, usiedli na sofie w salonie – drobny, uparty, dość niespokojny młody człowiek oraz wielka, zarumieniona, nieporadnie poruszająca się kobieta. Harriet była w ósmym miesiącu niełatwej ciąży. Nie działo się nic poważnego, ale często ją mdliło, źle sypiała z powodu niestrawności i była rozczarowana sobą. Zastanawiali się, dlaczego ludzie nieustannie ich krytykują. Dorota przyniosła kawę, postawiła i powiedziała:
– Ja zmyję… nie, ty tu sobie siedź.
– Kiedy ja tak właśnie czuję – powiedziała Harriet z konsternacją.
– Tak.
– Powinniśmy mieć dzieci, póki możemy – ciągnęła Harriet.
Dorota powiedziała sponad zlewu:
– Na początku wojny ludzie mówili, że rodzenie dzieci świadczy o braku odpowiedzialności, ale mimo to je rodziliśmy. – Roześmiała się.
– Sama więc widzisz – powiedział Dawid.
– I utrzymywaliśmy je – dodała Dorota.
– Cóż, z pewnością, w końcu jestem tutaj – zauważyła Harriet.
Pierworodny, Łukasz, przyszedł na świat w dużym łóżku, przede wszystkim przy pomocy położnej, choć w porodzie uczestniczył też doktor Brett. Dawid i Dorota trzymali Harriet za ręce. Lekarz wolał oczywiście, żeby Harriet rodziła w szpitalu. Odmówiła stanowczo, co spotkało się z jego dezaprobatą.
Była wietrzna, mroźna noc tuż po Bożym Narodzeniu. W pokoju było cudownie ciepło. Dawid płakał. Dorota płakała. Harriet śmiała się i płakała. Położną i lekarza ogarnął nastrój świąteczno – triumfalny. Wszyscy uraczyli Kię szampanem i polali trochę alkoholu na główkę Łukasza. Był rok 1966.
Łukasz okazał się niekłopotliwym dzieckiem. Spał spokojnie w pokoiku obok dużej sypialni i z zadowoleniem ssał pierś. Szczęście! Rankiem Dawid wychodził na pociąg do Londynu, a Harriet karmiła dziecko w łóżku i piła herbatę przyniesioną przez Dawida. Kiedy pochylał się, żeby pocałować żonę na pożegnanie i pogłaskać synka po głowie, robił to z żarliwą zaborczością, którą Harriet lubiła i rozumiała, ponieważ obiektem tej zaborczości nic była ani ona, ani dziecko, ale szczęście. Szczęście I Harriet i Dawida.
Wielkanoc była pierwszym z przyjęć rodzinnych. Odpowiednio, choć pobieżnie umeblowane pokoje wypełniły Się siostrami – Harriet, Sarą i Angelą – wraz z mężami i dziećmi. Dorota była w swoim żywiole, na krótko przyjechali też Molly i Fryderyk, którzy przyznali, że dobrze się bawią, ale życie rodzinne na tę skalę jest nie dla nich.
Znawcy angielskiego życia zdążyli już zdać sobie sprawę, że wedle tej potężnej, choć nigdzie niezarejestrowanej miary, którą jest angielski system klasowy, Harriet zajmowała niższą pozycję niż Dawid. Wystarczyło, by Lovattowie czy Burke’owie spotkali Walkerów, a w ciągu pięciu sekund ów fakt zostawał dostrzeżony, choć nieskomentowany – w każdym razie nie werbalnie. Walkerowie nie zdziwili się, kiedy Fryderyk i Molly oznajmili, że przyjechali tylko na dwa dni; bynajmniej nie zmienili zdania po przyjeździe Jamesa Lovatta. Podobnie jak wielu małżonków zmuszonych do rozstania się z powodu różnicy charakterów, Molly i James lubili się spotykać, jeśli wiedzieli, że wkrótce się rozjadą. Zresztą wszyscy dobrze się bawili ł przyznawali, że dom jest do tego stworzony. Przy wielkim stole rodzinnym, gdzie można było dostawić mnóstwo krzeseł, ludzie siedzieli przy długich, miłych posiłkach, albo między posiłkami podchodzili do stołu, żeby pić kawę, herbatę i rozmawiać. I śmiać się… Wsłuchani w śmiechy, glosy, rozmowy, hałasy bawiących się dzieci, Dawid i Harriet brali się za ręce w sypialni, albo na schodach, uśmiechali się i oddychali szczęściem. Nikt, nawet Dorota, nie wiedział, że Harriet znowu jest w ciąży. Nie planowali tego, na pewno nie przed upływem roku, ale tak wyszło. „Przysięgam, że w tym pokoju jest coś rozrodczego”, śmiał się Dawid. Oboje czuli się przyjemnie winni. Leżeli w łóżku, wsłuchani w kwilenie maleńkiego Łukasza za drzwiami, i postanowili nie odzywać się, dopóki wszyscy sobie nie pójdą.