Kiedy powiadomili Dorotę, ta znowu zamilkła.
– Cóż, będziecie mnie potrzebować, prawda? – powiedziała w końcu.
Rzeczywiście jej potrzebowali. Ta ciąża, podobnie jak poprzednia, przebiegała normalnie, ale Harriet czuła się nieswojo, mdliło ją i pomyślała, że co prawda nie zmieniła zdania w kwestii sześciorga (albo ośmiorga czy dziesięciorga) dzieci, ale dopilnuje, żeby między tym dzieckiem a następnym upłynęło sporo czasu.
Przez resztę roku Dorota krzątała się po domu, pomagała w opiece nad Łukaszem i w szyciu zasłon na trzecim piętrze.
W Boże Narodzenie Harriet, w ósmym miesiącu, znowu była ogromna. Śmiała się ze swoich rozmiarów i swojej nieporadności. Dom wypełnił się ludźmi. Wszyscy, którzy byli tu na Wielkanoc, zjechali ponownie. Panowało powszechne przekonanie, że Harriet i Dawid mają dryg do tego rodzaju spędów. Przyjechała też kuzynka Harriet z trójką dzieci, bo słyszała o wspaniałym przyjęciu wielkanocnym, które trwało tydzień. Zjawił się kolega Dawida z żoną. Boże Narodzenie trwało dziesięć dni, a święta i ustępowały jedne po drugich. Łukasz leżał na dole W wózku, wszyscy się nim zachwycali, a starsze dzieci nosiły jak lalkę. Przelotnie pojawiła się nawet siostra Dawida, Debora” atrakcyjna dziewczyna z klasą, która bardziej wyglądała na córkę Jessiki niż Molly. Nie była mężatką, i chociaż, jak sama to określała, kilka razy „prawie trafiła”, lak bardzo różniła się stylem od ludzi w tym domu, „rdzennie angielskich” – jak określali siebie w porównaniu z nią – że stało się to tematem obiegowych żartów. Debora zawsze prowadziła życie ludzi zamożnych, obskurna wspaniałomyślność domu matki ją drażniła, nie cierpiała tłoku, ale przyznawała, że przyjęcie było interesujące.
Było dwanaścioro dorosłych i dziesięcioro dzieci. Zaproszeni sąsiedzi pojawili się, ale silne poczucie więzi u nizinnej gospodarzy stawiało ich poza nawiasem. Harriet i Dawid radowali się, że ich upór, krytykowany i wyśmiewany przez wszystkich, dokonał cudu: zdołali zjednoczyć tych wszystkich, jakże różnych ludzi, i sprawić, by dobrze się bawili.
Drugie dziecko, Helena, przyszło na świat tak jak Łukasz, w rodzinnym łóżku, w obecności tych samych osób; i tym razem namaszczono główkę noworodka szampanem, wszyscy płakali. Łukasza eksmitowano z dziecięcego pokoju do następnego w głębi korytarza, a jego miejsce zajęła Helena.
Mimo że Harriet była zmęczona – właściwie wykończona przyjęcie wielkanocne się odbyło. Dorota się temu sprzeciwiała.
– Jesteś zmęczona, dziecko – powiedziała. – Jesteś skonana. – Ale na widok wyrazu twarzy Harriet dodała:
No, dobrze, ale pamiętaj, że nie wolno ci nic robić.
Dwie siostry i Dorota wzięły na siebie ciężką pracę, czyli zakupy i gotowanie.
Na dole, wśród ludzi – ponieważ dom znowu był pełen, znajdowały się dwie istotki, Helena i Łukasz, z jasnymi włoskami, niebieskimi oczami i różowymi policzkami. Łukasz wędrował po domu, zataczając się, wspomagany przez wszystkich, Helena leżała w wózku.
Latem – był rok 1968 – dom wypełnił się po strych; rodzina stawiła się prawie w komplecie. Dom był niezwykle wygodny, jeśli chodzi o połączenie z Londynem: ludzie jeździli rano z Dawidem i wracali razem z nim. Dwadzieścia minut drogi samochodem od domu znajdowały się świetne trasy spacerowe.
Ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, mówili, że przyjeżdżają na parę dni, a zostawali tydzień. Jak za to wszystko płacono? Cóż, każdy się dorzucał, oczywiście niewystarczająco, ale ludzie wiedzieli, że ojciec Dawida jest zamożny. Bez spłaconej hipoteki wszystko to nie byłoby możliwe. Pieniędzy stale brakowało. Wprowadzono oszczędności: kupiono używaną zamrażarkę rozmiarów hotelowej, którą wypełniono owocami i warzywami. Dorota, Sara i Angela robiły przetwory owocowe, dżemy i sosy chutney.
Był też jednak cień. Sara i jej mąż, William, nie byli szczęśliwym małżeństwem, kłócili się, godzili, ale ona po raz czwarty zaszła w ciążę, więc rozwód nie wchodził w grę.
Boże Narodzenie, równie cudowne święto, nadeszło i minęło. Potem Wielkanoc… czasem się zastanawiali, gdzie wszystkim udaje się pomieścić.
Cień na szczęściu rodzinnym, czyli niesnaski między Sarą i Williamem, znikł, wchłonięty przez coś gorszego. Dziecko Sary urodziło się z zespołem Downa i o separacji nie mogło być mowy. Dorota żałowała czasem, że nie może się rozdwoić; Sara potrzebowała jej nie mniej, a nawet bardziej niż Harriet. I rzeczywiście jeździła do swojej Sary, ponieważ to Sarę dotknęło nieszczęście, nie Harriet.
Janeczka urodziła się w 1970 roku, kiedy Helena miała dwa lata. O wiele za szybko, beształa Dorota, po co ten pośpiech?
Helena przeprowadziła się do pokoju Łukasza, a on do sąsiedniego. Janeczka wydawała odgłosy zadowolenia w pokoiku niemowlęcym, a jej braciszek i siostrzyczka przychodzili do łóżka rodziców, tulili się, bawili albo odwiedzali Dorotę w jej łóżku i tam się bawili.
Szczęście. Szczęśliwa rodzina. Lovattowie byli szczęśliwą rodziną. To właśnie wybrali i na to zasłużyli. Leżąc twarzami ku sobie, Dawid i Harriet często czuli, jak drzwi w ich piersiach otwierają się na oścież, dając upust uczuciom intensywnej ulgi i wdzięczności, które nadal ich zdumiewały. Mimo wszystko niełatwo było tak długo zachowywać cierpliwość. Trudno im było ocalić wiarę w siebie, kiedy ciuch czasów, chciwych i samolubnych lat sześćdziesiątych, slotów był ich potępić, odizolować, pomniejszyć wszystko, co mieli w sobie najlepszego.
Poza granicami tego szczęśliwego miejsca – poza ich rodziną – szalały i przewalały się światowe burze. Beztroskie dobre czasy minęły bezpowrotnie. Firma Dawida ucierpiała, nie dostał spodziewanego awansu, ale inni stracili posady, więc i tak miał szczęście. Mąż Sary został bez pracy. Sara żartowała smutno, że ona i William ściągali na siebie całego pecha w klanie.
Harriet mówiła Dawidowi prywatnie, że jej zdaniem przyczyna nie leży w pechu: nieszczęście Sary i Williama, ich sprzeczki przypuszczalnie przyciągnęły to mongoidalne dziecko – tak, tak, oczywiście wiedziała, że nie powinna ich nazywać „mongołami”. Ale czy ta dziewczynka nie wyglądała trochę jak Czyngis – chan? Maleńki Czyngis – chan o pomarszczonej twarzyczce i skośnych oczkach? Dawid nie lubił tej cechy Harriet, fatalizmu, który nie pasował do całej jej reszty. Powiedział, że jego zdaniem jest to głupie, histeryczne myślenie. Harriet nadąsała się i musieli się godzić.
Miasteczko, w którym mieszkali, zmieniło się w ciągu pięciu lat, odkąd się wprowadzili. Brutalne zajścia i zbrodnie, kiedyś szokujące dla wszystkich, teraz były na porządku dziennym. Pod niektórymi kafejkami i na rogach ulic zbierały się gangi młodocianych, którzy nie szanowali nikogo. Do sąsiedniego domu włamano się trzykrotnie; do Lovattów jeszcze nie, ale tam zawsze byli ludzie. Na końcu ulicy stał automat telefoniczny, który wandale niszczyli tak często, że władze się poddały: telefon przestał się nadawać do użytku. W tym okresie Harriet nawet nie przyszłoby do głowy, żeby samotnie spacerować po nocy, mimo że dawniej, w dzień i noc, chodziła wszędzie, dokąd zechciała. Wydarzenia nabrały przykrego wydźwięku: coraz bardziej wydawało się, że Anglię zamieszkuje nie jeden, ale dwa wrogie, darzące się nienawiścią i niesłyszące siebie nawzajem narody. Młodzi Lovattowie zmuszali się do czytania gazet i oglądania wiadomości telewizyjnych, chociaż instynkt podpowiadał im, by nie robić ani jednego, ani drugiego. Powinni przynajmniej wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz ich fortecy, królestwa, gdzie wychowywała się trójka cennych dzieci i gdzie tyle osób przyjeżdżało zanurzyć się w bezpieczeństwie, wygodzie, dobroci.