Czwarte dziecko, Paweł, urodziło się w 1973 roku, między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą. Harriet nie czuła się najlepiej; ciąże nadal były kłopotliwe, pełne drobnych problemów – nic poważnego, ale czuła się zmęczona.
Jeszcze nigdy nie obchodzili tak hucznie Wielkanocy: to był ich najlepszy rok, a patrząc później wstecz, odnosili wrażenie, że cały rok był odświeżanym przez źródło miłosnej gościnności świętem, na którego straży stali Harriet i Dawid. Święto zaczęło się od Bożego Narodzenia, kiedy Harriet była tak bardzo ciężarna, wszyscy się nią opiekowali, pomagali w przygotowywaniu wystawnych posiłków, żyli zbliżającym się porodem… wiedzieli, że nadchodzi Wielkanoc, potem długie lato, potem znowu Boże Narodzenie…
Wielkanoc trwała trzy tygodnie, przez całe ferie szkolne. W domu panował tłok. Każde z trójki dzieci miało swój pokój, ale kiedy zabrakło łóżek, zakwaterowano je razem. Dzieci oczywiście to uwielbiały.
– Dlaczego nie pozwolicie im zawsze spać razem? pytała Dorota i inni. – Oddzielny pokój dla każdego z takich brzdąców?
– Ważne, żeby każdy miał własny pokój – odpowiadał stanowczo Dawid.
Rodzina wymieniała spojrzenia, jak to robią rodziny, kiedy uderzy się w czyjś czuły punkt, a Molly, która czuła się doceniona, ale i w pewien pośredni sposób krytykowana, powiedziała:
– Każdy na świecie! Wszyscy! – Miało to zabrzmieć żartobliwie.
Scena rozgrywała się w porze śniadania – czy raczej wczesnym przedpołudniem – w pokoju rodzinnym, gdzie posiłek trwał nieprzerwanie. Piętnaścioro dorosłych wciąż siedziało przy stole. Dzieci bawiły się wśród sof i krzeseł w salonie. Molly i Fryderyk, jak zwykle, siedzieli ramię w ramię, osądzając wszystkich z perspektywy Oksfordu, za co często z nich tu podkpiwano, ale nie brali sobie lego do serca, zachowując żartobliwie – obronną postawę. Molly ponownie napisała do ojca Dawida, Jamesa, że musi „wygenerować” więcej pieniędzy, bo młoda para po prostu nie daje rady wykarmić całej czeredy. James przysłał sowity czek, a następnie pojawił się osobiście. Siedział obok byłej żony i jej męża i, jak zwykle, obydwa typy ludzkie przyglądały się sobie, zdumione, że się spotkały. Ojciec Dawida wyglądał tak, jakby wybierał się uprawiać jakiś sport: właśnie wrócił z nart, podobnie jak Debora, która pojawiła się jak egzotyczny ptak, co z ciekawości przycupnął w obcym miejscu. Debora nie zamierzała się przyznać do podziwu. Dorota podawała herbatę i kawę. Angela siedziała z mężem; trójka jej dzieci bawiła się z innymi. Angela, sprawna, energiczna („zaradna”, jak mawiała Dorota, w domyśle: „dzięki Bogu”), dawała do zrozumienia, że, jej zdaniem, dwie pozostałe siostry zabierały Dorotę dla siebie, nic Angeli nie zostawiając. Angela przypominała sprytnego, ślicznego liska. Sara, mąż Sary, kuzyni, przyjaciele – ludzie wtulali się we wszystkie zakątki dużego domu, nawet na dole, na sofach. Strych już dawno zamienił się w sypialnię, zagraconą śpiworami i materacami, na których można było położyć dowolną liczbę dzieci. Kiedy dorośli siedzieli na dole w wielkim, ciepłym, wygodnym pomieszczeniu, gdzie na kominku płonęło drewno zebrane przez wszystkich poprzedniego dnia na spacerze w lesie, w pokojach na górze rozbrzmiewały głosy i muzyka. Starsze dzieci ćwiczyły piosenkę. W tym domu – i ten fakt określał go dla wszystkich, którzy podziwiali to, czego sami nie zdołali osiągnąć – rzadko oglądano telewizję.
Mąż Sary, William, nie siedział przy stole, ale wylegiwał się pod ścianą działową; ta niewielka odległość wyrażała jego stosunek do rodziny. Dwukrotnie odchodził od Sary i za każdym razem wracał do domu. Dla wszystkich było oczywiste, że ten proces miał trwać nadal. William znalazł sobie pracę, raczej marną, w branży budowlanej: problem polegał na tym, że fizyczna niepełnosprawność przygnębiała go, a nowo narodzona córeczka z zespołem Downa napełniała przerażeniem. Mimo to William był jak najbardziej mężem Sary. Dobrali się: wysocy, mocno zbudowani, śniadzi jak cygańska para, zawsze w barwnych strojach. Biedna dziewczynka spoczywała w ramionach Sary, zakryta, żeby nie martwić innych, a William patrzył wszędzie, tylko nie na żonę.
Zamiast tego patrzył na Harriet, która karmiła piersią dwumiesięcznego Pawła w dużym fotelu, należącym do niej, ponieważ świetnie nadawał się do karmienia. Harriet wyglądała na wyczerpaną. Janeczka budziła się w nocy, I x › ząbkowała; domagała się nie babci, ale mamy.
Obdarowanie świata czwórką istnień ludzkich niezbyt zmieniło Harriet. Siedziała u szczytu stołu z odwiniętym kołnierzem niebieskiej koszuli odsłaniającym fragment niebiesko żyłkowanej białej piersi, a Paweł energicznie ruszał główką. Z charakterystycznie mocno ściśniętymi wargami Harriet obserwowała wszystko: zdrowa, atrakcyjna, I ‘dna życia młoda kobieta. Ale zmęczona… dzieci przybiegły domagać się jej uwagi, a Harriet, nagle poirytowana, warknęła:
– Może pójdziecie się pobawić na strychu?
To było do niej niepodobne. Dorośli znowu wymienili spojrzenia i zabrali się do chronienia Harriet przed hałasami. W końcu Angela wyszła z dziećmi.
Harriet wpadła w przygnębienie z powodu swego wybuchu.
– Nie spałam w nocy – zaczęła, ale William przerwał |(j i wziął sprawy w swoje ręce. Wyraził to, co wszyscy czuli, a Harriet wiedziała. Rozumiała też, dlaczego głos musiał zabrać właśnie William, winny mąż i ojciec.
– To musi być koniec, szwagierko Harriet – oznajmił, odsuwając się od ściany, z dłonią uniesioną jak dyrygent.
Ile ty masz lat? Nie, nie mów mi, wiem. Urodziłaś czwórkę dzieci w ciągu sześciu lat… – William rozejrzał się, żeby się upewnić, że wszyscy go słuchają. Harriet widziała, że słuchają. Uśmiechnęła się ironicznie.
– Kryminalistka – powiedziała. – Oto, kim jestem.
– Weź na wstrzymanie, Harriet. Tylko o to cię prosimy ciągnął William coraz bardziej żartobliwym, komediowym tonem, jak to miał w zwyczaju.
– Przemawia ojciec czworga dzieci – powiedziała Sara, namiętnie tuląc biedną Amy. Sara prowokowała zebranych do wypowiedzenia tego, co musieli myśleć, a mianowicie, że robiła wszystko, by w ich obecności wspierać swego niezadowalającego męża. William spojrzał na żonę z wdzięcznością, jednocześnie unikając wzrokiem żałosnego zawiniątka, które chroniła.
– Tak, ale my przynajmniej rozłożyliśmy to na dziesięć lat – odparł.
– Damy spokój – oznajmiła Harriet, po czym dodała wyzywająco: – Przynajmniej na trzy lata.
Zgromadzeni spojrzeli po sobie, zdaniem Harriet – potępiająco.
– Mówiłem wam – powiedział William. – Ci szaleńcy zamierzają kontynuować.
– Ci szaleńcy z pewnością mają taki zamiar – potwierdził Dawid.
– Mówiłam wam – włączyła się Dorota. – Kiedy Harriet wbije sobie coś do głowy, możecie nie strzępić języka.
– Zupełnie jak jej matka – dorzuciła znużonym głosem Sara. Piła do decyzji Doroty, że Harriet potrzebuje jej bardziej niż Sara, bez względu na ułomne dziecko.
– Ty jesteś znacznie twardsza niż ona, Saro – powiedziała córce Dorota. – Problemem Harriet jest jej zachłanność.
Dorota stała obok Harriet, która trzymała na rękach Janeczkę drzemiącą niespokojnie po nieprzespanej nocy. Harriet siedziała wyprostowana, z zaciśniętymi ustami, nic nie umykało jej uwagi.