Przybrały natomiast na sile naloty. Nie było już alarmów. Zbyt często paraliżowały miasto i prowadziły do zaburzeń w przygotowaniach do jego obrony. Prawie co godzinę pojawiały się wysoko, na wyjątkowo niebieskim tej jesieni niebie, sylwetki samolotów, otoczone białymi obłoczkami eksplodujących wokół nich pocisków naszej obrony przeciwlotniczej. Trzeba było wtedy natychmiast kryć się w piwnicy. To już nie były żarty: podłogi i ściany schronów wibrowały, gdy na obszar całego miasta spadały bomby i z pewnością każda z nich, jak kula w tej rulecie zniszczenia, trafiając w dom, w którego piwnicy ktoś się schronił, oznaczała śmierć. Przez miasto pędziły bezustannie karetki pogotowia; gdy ich nie wystarczyło, dołączyły do nich dorożki, a nawet zwykłe furmanki, by transportować wydobytych z ruin rannych i zabitych. Wśród ludzi panował pozytywny nastrój, z godziny na godzinę wzrastał ich entuzjazm. Nie byliśmy już, jak wtedy, 7 września, zdani na łaskawy los. Stanowiliśmy zorganizowaną armię, posiadającą własny sztab dowodzenia, dysponującą amunicją oraz mającą przed oczami jeden ceclass="underline" obronę miasta. Tylko od nas miało zależeć, jaki będzie jej efekt. Należało teraz dołożyć wszelkich sił.
Głównodowodzący generał zaapelował do społeczeństwa o wzięcie udziału w akcji kopania wokół miasta rowów obronnych, które miały utrudnić atak niemieckich czołgów. Wszyscy zgłaszali się do tej pracy. U nas w domu pozostawała tylko matka, by pilnować mieszkania i przygotowywać obiad.
Kopaliśmy na peryferiach miasta, wzdłuż jednego z pagórków na Woli. Za nami rozciągała się ładna dzielnica willowa, przed nami zaś miejski zagajnik. Praca ta sprawiałaby mi nawet przyjemność, gdyby i tu nie prześladowały nas bomby. Nie spadały wprawdzie zbyt blisko, ale czułem się nieswojo, słysząc ich gwizd i mając świadomość, że któraś z nich mogłaby w nas trafić.
Obok mnie pracował pierwszego dnia stary Żyd w kaftanie i jarmułce. Kopał w biblijnym zapamiętaniu, rzucał się na szpadel jak na śmiertelnego wroga; z pianą na ustach, szarą ze zmęczenia, pokrytą potem twarzą, wstrząsany drgawkami przykurczonych mięśni, zgrzytający zębami – splot czarnego kaftana z brodą. Przerastająca jego siły, zawzięcie wykonywana praca nie przynosiła żadnych widocznych rezultatów. Łopata zagłębiała się ledwie czubkiem w twardą ziemię, a wydłubane tym sposobem grudki zsuwały się na powrót do rowu, zanim udawało mu się je przerzucić poza jego brzeg. Co chwilę opierał się o krawędź okopu i kaszlał, charcząc. Śmiertelnie blady, popijał miętową herbatę, którą stare, nie mogące już fizycznie pracować, a chcące na coś jeszcze się przydać kobiety przynosiły, aby orzeźwić nią pracujących.
– Panu jest stanowczo za ciężko – powiedziałem do niego w czasie jednej z przerw. – Powinien pan przestać, jeśli nie starcza panu sił.
Było mi go żal i próbowałem go namówić, by zrezygnował. Najwyraźniej praca tego typu przerastała jego możliwości.
– Przecież nikt pana do tego nie zmusza…
Spojrzał na mnie, ciężko oddychając, wzniósł spojrzenie wysoko ku niebu, na którego błękicie unosiły się jeszcze obłoczki rozrywających się pocisków, a w jego spojrzeniu dało się zauważyć wyraz uszczęśliwienia, jakby na firmamencie ukazał się w tej chwili Jehowa w całej swojej wspaniałości.
– Mam sklep – wyszeptał.
Głęboko zaczerpnął powietrza, zaszlochał, rozpacz odmalowała się na jego twarzy i rzucił się ponownie na łopatą z szalonym wysiłkiem.
Dwa dni później zaprzestałem tej pracy. Dowiedziałem się, że Radio wznawia właśnie działalność pod kierunkiem nowego dyrektora – Edmunda Rudnickiego, byłego szefa redakcji muzycznej. Nie uciekł on jak inni. Zbierał rozproszonych pracowników, by uruchomić radiostacją. Doszedłem do wniosku, że przydam się tam bardziej niż przy kopaniu rowów. Tak też było: grałem dużo, zarówno jako solista, jak i akompaniator. Warunki życia w mieście zaczęły się pogarszać wyraźnie, by nie powiedzieć: odwrotnie proporcjonalnie do wzrastającej odwagi ludności cywilnej.
Niemiecka artyleria rozpoczęła ostrzeliwanie miasta, z początku jego przedmieść, później centrum. Widywało się coraz więcej domów bez szyb, ze śladami pocisków bądź z uszkodzonymi murami. Nocami niebo było czerwone od łuny, a powietrze ciężkie od dymu. Wyczerpywała się żywność. Był to jedyny punkt, w którym bohaterski prezydent Starzyński nie miał racji: nie powinien był powstrzymywać ludzi przed robieniem zapasów. Miasto musiało teraz wyżywić nie tylko siebie, ale również zamknięte w nim wojsko -Armię „Poznań”, która nadchodząc z zachodu, zdołała się przebić do Warszawy, by wzmocnić jej obronę. Około 20 września wyprowadziliśmy się z rodziną z mieszkania przy ulicy Śliskiej do przyjaciół na Pańską. Mieszkali oni na pierwszym piętrze. Niższe piętra wydawały się o wiele mniej zagrożone i wyglądało na to, że nie będzie konieczne schodzenie do piwnic w czasie ataków. Wszyscyśmy odczuwali lęk przed schronami przeciwlotniczymi, z ich ciężkim, nie pozwalającym oddychać powietrzem i niskimi stropami sprawiającymi wrażenie, że za chwilę się zawalą, by pogrzebać wszystko pod gruzami wielopiętrowego budynku. Na naszym trzecim piętrze nie czuliśmy się też inaczej: przez pozbawione szyb okna słyszeliśmy gwizd przelatujących pocisków, a każdy z nich mógł trafić w nasze mieszkanie. Wybraliśmy więc pierwsze piętro naszych przyjaciół, mimo że schroniło się tam już wielu ludzi, panował ścisk i trzeba było spać na podłodze. Oblężenie Warszawy dobiegało w tym czasie końca.
Przedostanie się do Radia sprawiało mi coraz więcej trudności. Na ulicach wszędzie leżały ludzkie zwłoki, a całe połacie miasta stały w ogniu i dawno już nie mogło być mowy o gaszeniu pożarów, zwłaszcza że nieprzyjacielska artyleria uszkodziła miejskie wodociągi. Praca w studio połączona była z wielkim niebezpieczeństwem. Niemieckie działa celowały dokładnie we wszystkie ważne obiekty w mieście i gdy tylko spiker zapowiadał koncert, wzmagał się natychmiast ostrzał rozgłośni radiowej.
Histeryczna obawa ludności przed sabotażem osiągnęła w tym czasie swój szczytowy punkt. Każdy mógł być posądzony o szpiegostwo i zostać zastrzelony, zanim doszłoby do wyjaśnienia sytuacji. W domu, do którego się wprowadziliśmy, mieszkała na czwartym piętrze pewna niewiasta – nauczycielka muzyki. Miała pecha: nazywała się Hoffer i była nieustraszona. Jej odwagę należałoby raczej uznać za przejaw dziwactwa. Nie było takiego nalotu, który mógłby ją zmusić, by zeszła do schronu i zrezygnowała z codziennych przedpołudniowych, trwających dwie godziny ćwiczeń na fortepianie. Z właściwym sobie uporem karmiła trzy razy dziennie ptaki, które trzymała na balkonie w klatkach. Tego typu tryb życia w oblężonej Warszawie wydawał się czymś dziwnym. Służące z całego domu, które zbierały się każdego dnia na polityczne konferencje u dozorcy, uznały to za zbyt podejrzane. Po długich debatach doszły do wniosku, że nauczycielka o tak bezwzględnie obco brzmiącym nazwisku jest Niemką, która sygnalizuje wrogiemu lotnictwu swą grą na fortepianie, będącą z pewnością tajemniczym szyfrem, gdzie należy zrzucać bomby. I zanim zdążyliśmy się zorientować, te rozwścieczone baby wtargnęły do mieszkania dziwaczki, sprowadziły ją na dół i uwięziły wraz z ptakami stanowiącymi dowód jej szpiegostwa w jednej z piwnic. Chcąc nie chcąc, uratowały jej tym sposobem życie: kilka godzin później jej mieszkanie zostało doszczętnie zniszczone przez jeden ze spadających pocisków.