23 września grałem po raz ostatni przed mikrofonami Polskiego Radia. Sam nie wiem, jak znalazłem się w rozgłośni. Przemykałem od bramy do bramy, kryłem się na chwilę i biegłem dalej, gdy nie słyszałem w najbliższym otoczeniu gwizdu bomb. W drzwiach spotkałem prezydenta Starzyńskiego. Był niedbale ubrany, nieogolony, a na jego twarzy odmalowywał się wyraz śmiertelnego zmęczenia. Nie sypiał od wielu dni, był duszą obrony i bohaterem miasta. Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za los Warszawy. Był wszędzie: kontrolował pierwsze linie okopów, prowadził budowę barykad, zajmował się szpitalami, sprawiedliwym rozdziałem skromnych zapasów żywności, organizacją obrony przeciwlotniczej i straży pożarnej, a mimo to znajdował czas, by codziennie mówić przez radio do ludności. Wszyscy oczekiwali tych przemówień i czerpali z nich optymizm. Nikt nie miał powodu tracić odwagi, dopóki nie wyczuwało się zwątpienia Prezydenta. Sytuacja miała być poza tym nie najgorsza. Francuzi przekroczyli linią Zygfryda, Anglicy zbombardowali Hamburg i w każdej chwili oczekiwano inwazji na Niemcy. Tak przynajmniej wszystkim się wydawało.
Tego dnia miałem grać Chopina. Była to, jak się później okazało, ostatnia audycja żywej muzyki na antenie Polskiego Radia. Bomby spadały co chwile, w bezpośredniej bliskości studia, okoliczne zaś domy stały w ogniu. W takim huku nie słyszałem prawie dźwięku własnego fortepianu. Po koncercie musiałem czekać dwie godziny, nim ogień artyleryjski ustał na tyle, bym mógł udać się do domu. Rodzice, siostry i brat obawiali się już, że mogło mi się coś przydarzyć i przywitali mnie, jakbym powrócił z zaświatów. Tylko nasza pomoc domowa była zdania, że cały ten niepokój był niepotrzebny. Wyjaśniała: „Przecież miał przy sobie dokumenty i odnieśliby go do domu…”
Tego też dnia, parę minut po trzeciej, rozgłośnia zamilkła. Odtwarzano płytę z koncertem c-moll Rachmaninowa i właśnie kończyła się piękna, pełna spokoju druga część, gdy niemiecka bomba uszkodziła elektrownię i głośniki w mieście przestały działać. Wieczorem próbowałem jeszcze, mimo nadal szalejącego ognia artyleryjskiego, pracować nad kompozycją mojego concertina na fortepian z orkiestrą. Byłem tym zajęty później aż do końca września, chociaż przychodziło mi to z coraz większym trudem. Po zmierzchu wychyliłem się z okna. Jasna od ognia ulica była pusta i rozbrzmiewało w niej od czasu do czasu echo eksplozji. Z lewej strony płonęła Marszałkowska, za mną Królewska i plac Grzybowski, na wprost zaś ulica Sienna. Ciężkie krwistoczerwone kłęby dymu ciągnęły nisko nad domami. Jezdnie i chodniki zasypane były kartkami niemieckich ulotek, których nikt nie podnosił, gdyż -jak opowiadano – były zatrute. Pod jedną z latarń leżały dwa martwe ciała, jedno z szeroko rozpostartymi ramionami, drugie zaś ułożone jak do snu. Przed bramą wejściową do naszego domu leżał trup kobiety z oderwaną głową i ramieniem. Obok niej przewrócone wiadro. Niosła wodę ze studni. Ciemną, długą strugą ślad jej krwi ciągnął się do rynsztoka i dalej do okratowanego ścieku.
Żelazną od Wielkiej powoli nadjeżdżała dorożka. Trudno było zrozumieć, jakim sposobem udało się jej tu dojechać i dlaczego zarówno koń, jak i woźnica zachowywali się tak spokojnie, jakby nic wokół nich się nie działo. Na skrzyżowaniu z ulicą Sosnową dorożkarz zatrzymał konia, zastanawiając się, którędy ma jechać dalej. Po krótkim namyśle wybrał drogę na wprost, cmoknął i koń ruszył stępa przed siebie. Zdołali przejechać chyba z dziesięć metrów, gdy rozległ się gwizd i huk. Oślepił mnie silny błysk, a gdy znów przyzwyczaiłem się do ciemności, nie było już dorożki. Roztrzaskane drewno, resztki dyszla, części tapicerki i rozszarpane ciała mężczyzny i konia leżały porozrzucane pod ścianami domów. A mógł przecież skręcić w Sosnową…
Nadeszły piekielne dni 25 i 26 września. Eksplozje stopiły się w nieprzerwane grzmienie, w które wwiercał się przypominający ryk elektrycznych wiertarek hałas nadlatujących lotem ślizgowym samolotów. Ciężkie od dymu i kurzu powietrze wciskało się w każdą szczelinę, nie pozwalając ludziom ukrytym w piwnicach bądź też w mieszkaniach położonych jak najdalej od ulicy na swobodne oddychanie.
Sam nie wiem, jak udało mi się te dwa dni przeżyć. Odłamek bomby zabił człowieka siedzącego obok mnie w sypialni naszych przyjaciół. Dwie noce i jeden dzień spędziłem wraz z dziesięcioma innymi osobami, zamknięty w malutkiej toalecie. Gdy parę tygodni później zastanawialiśmy się nad tym, jak się nam to wtedy udało, a nawet spróbowaliśmy ponownie do niej wejść, okazało się, że w normalnych warunkach nie zmieściło się tam więcej niż osiem osób.
27 września, w środę, Warszawa skapitulowała. Potrzebowałem jeszcze dwóch dni, by odważyć się na wyjście do miasta. Do domu powróciłem zdruzgotany: wydawało mi się, że Warszawa przestała istnieć. Nowy Świat zwęził się do rozmiaru wąskiej ścieżki, przebiegającej pomiędzy zwałami gruzów. Na każdym rogu trzeba było omijać barykady utworzone z przewróconych tramwajów i powyrywanych płyt chodnikowych. Na ulicach piętrzyły się zwłoki w stanie rozkładu. Niedożywiona w czasie oblężenia ludność rzucała się zachłannie na leżącą wszędzie końską padlinę. Ruiny wielu domów jeszcze się tliły. Szedłem właśnie Alejami Jerozolimskimi, gdy od strony Wisły nadjechał motocykl. Jechało na nim dwóch żołnierzy w stalowych hełmach na głowie, ubranych w zielone, obce mi mundury. Mieli wielkie, tępo ciosane twarze i oczy koloru wody. Zatrzymali się przy krawężniku i przywołali przechodzącego w pobliżu chłopca. Podszedł do nich.
– Marschallstrafie! Marschallstrasse!
Głębokimi, szorstkimi głosami powtarzali ciągle to samo słowo. Chłopak stał oniemiały z rozdziawionymi ustami, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa.
Żołnierze stracili cierpliwość. Jeden z nich zaklął pod nosem, po czym machnął z pogardą ręką, dodał gazu i odjechali.
To byli pierwsi Niemcy.
Parę dni później na murach Warszawy pojawiły się dwujęzyczne obwieszczenia niemieckiego komendanta, w których obiecywał polskiej ludności pracę, a także opiekę niemieckiego państwa. Specjalny akapit poświęcony był w nich Żydom, którym gwarantowano zachowanie wszelkich praw, nietykalność majątku, a także pełne bezpieczeństwo.
3 Ukłony ojca
Wracaliśmy na Śliską, nie mając nadziei, że zastaniemy nasze mieszkanie nienaruszone. Jednak poza paroma szybami niczego w nim nie brakowało. Drzwi były zamknięte na klucz, tak jak je pozostawiliśmy, wychodząc, a w środku wszystkie drobiazgi leżały na swoim miejscu. Także inne domy w okolicy pozostały nieuszkodzone. Gdy zaczęliśmy po paru dniach wychodzić na ulicą, by dowiedzieć się czegoś o naszych przyjaciołach, okazało się, że miasto – mimo dużych zniszczeń – funkcjonowało. Straty okazały się w rzeczywistości o wiele niższe, niż się tego spodziewano bezpośrednio po nalotach. Z początku mówiono o stu tysiącach zabitych i wszyscy byli głęboko wstrząśnięci tą liczbą, stanowiącą przecież dziesięć procent całej ludności Warszawy. Później okazało się, że liczba ofiar wyniosła około dwudziestu tysięcy. Wśród nich znajdowali się nasi przyjaciele, których jeszcze przed paru dniami widzieliśmy wśród żywych, dziś zaś leżeli przysypani gruzami, porozrywani przez bomby. Dwóch kolegów mojej siostry Reginy zginęło, zasypanych przez walący się dom na Koszykowej. Gdy się później przechodziło koło tego miejsca, trzeba było zasłaniać nos chusteczką. Przez zasypane okna piwnic i przez szczeliny w murach wydobywał się fetor osiemdziesięciu rozkładających się ciał, zatruwając powietrze w całej okolicy. Na Mazowieckiej jeden z moich kolegów został rozerwany przez pocisk artyleryjski. Tylko dzięki temu, że odnaleziono jego głowę, można było stwierdzić, że rozszarpane resztki należały do człowieka, który był niegdyś zdolnym skrzypkiem. Były to przerażające nowiny. Nic nie mogło jednak zakłócić naszej wstydliwie ukrywanej w podświadomości, prawie zwierzęcej radości, że żyjemy i nic nam już nie grozi. W tej nowej rzeczywistości wszystko, co jeszcze przed miesiącem stanowiło jakąś trwałą wartość, straciło znaczenie. Sprawy niegodne przedtem poświęcenia im chwili uwagi zajęły nowe, ważne miejsce: ładny i wygodny fotel, przytulny, biały piec kaflowy, na którym można było przez chwilę zatrzymać spojrzenie, czy też trzeszczenie podłogi dobiegające ze znajdującego się nad nami mieszkania – oznaki normalnego życia i domowej atmosfery. Ojciec pierwszy zajął się na powrót muzyką. Godzinami grał na skrzypcach, uciekając w ten sposób przed rzeczywistością. Gdy ktoś, mając nowe, złe wiadomości, próbował oderwać go od pracy, przysłuchiwał się zatroskany, ze zmarszczonym czołem, by chwilę później, z rozpogodzoną już twarzą powiedzieć: „To przecież o niczym nie świadczy! I tak najpóźniej za miesiąc będą tu alianci”. Ta standardowa odpowiedź na wszystkie pytania i problemy w tym czasie była jego sposobem odizolowania się od otoczenia w pozaziemskim świecie muzyki, w którym czuł się najlepiej.