Henryk miał niełatwe życie. Sam sobie je ułożył i nawet nie próbował nic w nim zmienić, gdyż był zdania, że żyć inaczej byłoby niegodnie. Znajomi, którzy cenili jego humanistyczne zdolności, doradzali mu wstąpienie do żydowskiej policji. Tam lokowała się dla bezpieczeństwa większość młodych ludzi pochodzących z kół inteligencji. Ponadto można było tam przy odrobinie sprytu dobrze zarabiać. Jednak Henryk odrzucał takie rady. Był nawet oburzony i odczuwał je jako obrazę. Ze zwykłą sobie surową przyzwoitością odpowiadał, że nie zamierza współpracować z bandytami. Znajomi czuli się dotknięci, a Henryk zaczął chodzić każdego ranka z koszem pełnym książek na Nowolipki. Handlował nimi – latem w pocie czoła, zimą zaś marznąc podczas mrozów – nic poddając się, niezłomnie obstając przy swoim; gdy jemu jako intelektualiście nie było dane mieć innego kontaktu z książkami, to przynajmniej niech pozostanie taki, ale niżej nie wolno było mu się stoczyć.
Gdy powracaliśmy z Henrykiem i jego koszem do domu, byli tam zazwyczaj już wszyscy i czekali tylko na nas, by zasiąść do obiadu. Matka przykładała wielką wagę, do wspólnych posiłków – był to zakres jej obowiązków i starała się w ten sposób nas wspierać. Dbała o to, by stół przykryty czystym obrusem i serwetkami był ładnie zastawiony. Zanim zasiadaliśmy do stołu, pudrowała sobie lekko twarz, poprawiała włosy i sprawdzała w lustrze, czy wystarczająco elegancko wygląda. Nerwowym ruchem rąk wygładzała sukienką. Nie udawało jej się jednak wygładzić otaczających oczy zmarszczek, których linie z miesiąca na miesiąc stawały się coraz wyraźniejsze. Nie mogła też zapobiec temu, że jej lekko szarawe włosy nagle zaczęły siwieć. Gdy siedzieliśmy już przy stole, przynosiła z kuchni zupę, i nalewając ją, zaczynała z nami rozmawiać. Unikała przy tym nieprzyjemnych tematów. Gdy jednak komuś z nas zdarzyła się taka niezręczność, wpadała w słowo: „Zobaczycie, że wszystko będzie jeszcze inaczej”. Zmieniając zaś od razu temat, zwracała się do ojca:, jak ci smakuje, Samuelu?”
Ojciec nie miał zbytniego zamiaru się umartwiać. Raczej przesadnie zarzucał nas dobrymi wiadomościami. Gdy zdarzyła się łapanka, po której dzięki łapówkom wypuszczono tuzin mężczyzn na wolność, twierdził rozpromieniony, że wie z najlepszego źródła, iż wszystkich mężczyzn powyżej czy też poniżej czterdziestki, z wykształceniem lub też bez, z tego czy też innego powodu zwolniono – w każdym jednak przypadku należało uznać to za niezwykle pocieszające. Gdy nadchodziły z miasta bezdyskusyjnie złe wiadomości, siadał przygnębiony przy stole, już jednak przy zupie narastała w nim otucha. Przy drugim daniu, które najczęściej składało się z jarzyn, rozweselał się i przechodził do beztroskiej pogawędki. Henryk i Regina najczęściej pogrążeni byli we własnych myślach. Regina przygotowywała się wewnętrznie do pracy, do której chodziła po południu. Pracowała w jednej z kancelarii adwokackich. Zarabiała tam grosze, jednakże pracowała tak solidnie, jakby zarabiała tysiące. Gdy Henrykowi udawało się już oderwać od swoich myśli, to tylko po to, by wszcząć ze mną kłótnię. Obserwował mnie jakiś czas z oburzeniem, wzruszał ramionami i pomrukiwał, by dać upust swemu zgorszeniu:
– Trzeba być chyba skończoną małpą, żeby nosić takie krawaty jak Władek! -wyrzucał z siebie.
– Sam jesteś małpa, a do tego osioł! – odpowiadałem i kłótnia wybuchała na dobre. Nie chciał zrozumieć, że musiałem być starannie ubrany, gdyż występowałem publicznie. Nie rozumiał nic z tego, co dotyczyło mnie i moich spraw. Teraz, gdy już dawno nie żyje, wiem, że kochaliśmy się na swój sposób, mimo że często przekomarzaliśmy się ze sobą. W zasadzie mieliśmy bardzo podobne charaktery. Najmniej miałbym do powiedzenia o Halinie. Była jedyną osobą w rodzinie żyjącą jakby poza jej nawiasem. Była skryta i gdy tylko znalazła się w domu, nie zdradzała nic z tego, co się w niej działo i co ją poruszało. Każdego dnia zasiadała po prostu do stołu, nie wykazując jakby żadnego zainteresowania naszymi problemami. Nie mogę powiedzieć, jaka była naprawdę, i nigdy już niczego o niej się nie dowiem. Nasze obiady były bardzo skromne. Mięsa prawie nigdy nie oglądaliśmy, a wszystkie posiłki matka przygotowywała bardzo oszczędnie. Mimo to były one iście królewskie w porównaniu z tym, co mieli na talerzach inni ludzie w getcie.
Była zima, wilgotny grudniowy dzień, pod nogami chlupało błoto ze śniegiem, a na ulicach wiał ostry wiatr, gdy stałem się przypadkiem świadkiem „obiadu” jednego ze starych łapaczy. Łapaczami zwano w getcie ludzi, którzy popadli w taką biedę, że musieli kraść, by przeżyć. Rzucali się na niosącego jakąś paczkę przechodnia, wyrywali mu ją i uciekali, mając nadzieję, że znajdą w niej coś do jedzenia. Szedłem przez plac Bankowy, parę kroków przede mną szła jakaś biedna kobieta, niosąc w lewej ręce zawinięty w gazety garnek. Pomiędzy mną i kobietą wlókł się stary łachmaniarz, z przygarbionymi ramionami, trzęsący się z zimna, powłóczący po błocie dziurawymi butami, z których wystawały szarofioletowe stopy. Znienacka starzec rzucił się przed siebie, schwycił za garnek i usiłował go kobiecie wyrwać. Być może nie miał dość siły czy też kobieta trzymała garnek zbyt mocno – w każdym razie nie udało mu się zawładnąć naczyniem, które upadło na chodnik i gęsta parująca zupa wylała się na brudną ulicę.
Wszyscy troje staliśmy jak skamieniali. Kobiecie odjęło ze zgrozy mowę, łapacz wpatrywał się w garnek, potem w kobietę, a z jego piersi wyrwało się westchnienie, które zabrzmiało jak jęk. Nagle rzucił się w błoto i zaczął chłeptać zupę bezpośrednio z chodnika, chroniąc ją z obu stron rękami, tak by nie uronić ani kropli, nieczuły na reakcję kopiącej go w głowę, krzyczącej i wyrywającej sobie z rozpaczy włosy kobiety.
6 Pora dzieci i wariatów
Moja kariera wojennego pianisty rozpoczęła się w kawiarni „Nowoczesna”, która znajdowała się przy ulicy Nowolipki, w samym środku Getta Warszawskiego. Już przed końcem 1940 roku, kiedy zamykano jego bramy, sprzedaliśmy wszystko, co tylko dało się sprzedać, nawet nasz najcenniejszy sprzęt domowy, fortepian. Życie zmusiło mnie do przezwyciężenia apatii i szukania możliwości zarabiania na chleb. Miałem przy tym dużo szczęścia. Praca pozostawiała mi mniej czasu na rozmyślania, a świadomość, że od moich zarobków zależała egzystencja całej rodziny, pomogła uporać się z wcześniejszym stanem załamania. Mój dzień pracy zaczynał się po południu. Aby dostać się do kawiarni, szedłem krętymi uliczkami przez centrum getta, gdy zaś po drodze chciałem przyjrzeć się fascynującej pracy przemytników, szedłem bezpośrednio przy jego granicy – wzdłuż murów.