Выбрать главу

Po czterech miesiącach przeniosłem się do innej kawiarni – „Sztuka” – znajdującej się przy ulicy Leszno. Był to największy lokal getta i miał różnorakie ambicje. W sali „Sztuki” odbywały się koncerty i tam też śpiewała Maria Eisenstadt, która z pewnością stałaby się bardzo sławna i znana milionom ludzi, gdyby nie została zamordowana przez Niemców. Tam występowałem w duecie z Andrzejem Goldfederem i tam też odniosłem niezwykły sukces z moją parafrazą walca z Casanovy Ludomira Różyckiego do tekstu Władysława Szlengla, poety występującego tam każdego dnia wspólnie z Leonidem Fokczańskim, piosenkarzem Andrzejem Włastem, znanym satyrykiem „mecenasem Wacusiem” i z Połą Braunówną w „Żywym dzienniczku” – zabawnej kronice getta, pełnej ostrych i zakamuflowanych aluzji pod adresem Niemców. Obok sali koncertowej znajdował się bar, w którym ludzie mniej spragnieni sztuki, a zainteresowani przede wszystkim jedzeniem i piciem, mogli dostać wyborne trunki bądź też przesmacznie przyrządzone cotelettes de volaille czy też boeufs a la Strogonoff. Zarówno w sali koncertowej, jak też i w barze wszystkie miejsca były prawie zawsze zajęte. Dobrze wtedy zarabiałem i mogłem, nawet jeśli z trudnościami, zaspokoić potrzeby naszej sześcioosobowej rodziny.

W przerwach pomiędzy występami spotykałem tu wielu znajomych, z którymi mogłem porozmawiać i może nawet mogłoby mi się w „Sztuce” podobać, gdyby nie dręczące mnie przez całe popołudnie myśli o wieczornym powrocie do domu.

Była to ciężka dla getta zima 1941/1942. Wysepki względnego dobrobytu żydowskiej inteligencji i przepychu spekulantów podmywało morze żydowskich nędzarzy, już wtedy wycieńczonych do ostateczności przez głód, zawszonych i nieuchronnie narażonych na zimno. W getcie roiło się od insektów i nie było jak się przed nimi ustrzec. Zawszone były ubrania przechodniów, wnętrza tramwajów i sklepów, wszy wędrowały chodnikami, schodami domów, a także spadały z sufitów urzędów publicznych, które trzeba było odwiedzać w związku z wieloma sprawami. Wszy znajdowały się w załamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywały skórkę zakupionego właśnie chleba, a każde z tych żyjątek było nosicielem tyfusu plamistego. W getcie wybuchła epidemia… Liczba przypadków śmiertelnych sięgała pięciu tysięcy miesięcznie. Dla wszystkich – biednych czy bogatych – tyfus był głównym tematem rozmów: biedni zastanawiali się, kiedy nań umrą, bogaci natomiast, jak się przed nim uchronić i gdzie zdobyć szczepionkę doktora Weigla. Ten wybitny bakteriolog stał się teraz najpopularniejszą obok Hitlera postacią: dwa skrajne symbole – dobra i zła – obok siebie. Opowiadano, że zaaresztowano doktora we Lwowie, ale – niech Bóg strzeże – nie zamordowano go, lecz z miejsca uznano za „Praniemca” honoris causa i zaoferowano mu wspaniałe laboratorium, willę i nie mniej wspaniały samochód – po oddaniu go pod równie „wspaniały” nadzór gestapo, by produkował możliwie jak najwięcej szczepionki dla znajdującej się na wschodzie zawszonej armii niemieckiej. Podobno doktor Weigel nie przyjął ani willi, ani samochodu.

Nie wiem, jak to było z nim naprawdę. Wiem tylko, że przeżył i że Niemcy, po tym jak zdradził im tajemnicę swojej szczepionki i przestał być im już potrzebny, jakimś cudem nie zaoferowali mu na koniec jednej ze swych „wspaniałych” komór gazowych. W każdym razie dzięki jego odkryciu i niemieckiej korupcji uratowano od śmierci na tyfus wielu warszawskich Żydów, którzy zresztą i tak mieli później umrzeć inaczej. Nie dałem się zaszczepić. Było mnie stać na jedną jedyną dawkę szczepionki, tylko dla mnie, z pominięciem reszty rodziny. Tego nie chciałem.

Nie mogło być mowy o grzebaniu zmarłych na tyfus w tempie ich umierania. Nie można było też pozostawić ich w domach. Zdecydowano się więc na kompromis: układano zwłoki pozbawione tak cennych teraz ubrań, zawinięte w papier, przed domami, na chodnikach, gdzie często wiele dni musiały czekać, nim gminne wozy mogły je zabrać i odwieźć do masowych grobów na cmentarzu. Ci zmarli na tyfus, lub z głodu, czynili moje wieczorne powroty z kawiarni tak upiornymi.

Opuszczałem lokal jako jeden z ostatnich, razem z jego szefem, już po obliczeniu dziennego utargu i otrzymaniu mojej gaży. Ulice były prawie opustoszałe i ciemne. Przyświecałem sobie latarką i wypatrywałem zwłok, by się o nie nie potknąć. Zimny styczniowy wiatr wiał mi w twarz lub popychał mnie do przodu, szeleścił papierem, w który zawinięci byli zmarli, unosił go, ukazując wyschnięte kości piszczeli, głęboko zapadnięte brzuchy, twarze z wyszczerzonymi zębami czy też w pustkę zapatrzone oczy. Wtedy jeszcze nie byłem przyzwyczajony do widoku ludzkich zwłok. Pełen strachu i wstrętu przemykałem się przez ulice, by jak najszybciej znaleźć się w domu, gdzie już czekała na mnie matka z miseczką spirytusu i pęsetką. W tych groźnych czasach zarazy dbała, jak mogła najlepiej, o zdrowie naszej rodziny. Nikogo nie wpuszczała z przedsionka do domu, nie sprawdziwszy przedtem sumiennie palt, kapeluszy oraz ubrań i nie usunąwszy z nich wszy, które topiła w alkoholu.

Wiosną, gdy zacieśniła się moja przyjaźń z Romanem Kramsztykiem, szedłem często po pracy, zamiast do domu, do jego mieszkania na Elektoralną, gdzie spotykaliśmy się, by rozmawiać do późnej nocy. Właściciel mieszkania zaliczał się do szczęśliwców. Miał swoje maleńkie królestwo: pokoik ze skośnym sufitem na ostatnim piętrze jednej z czynszowych kamienic. Tam zgromadził wszystkie swoje skarby, które udało mu się uchronić przed niemieckimi rabunkami: szeroką kanapę pokrytą kilimem, dwa drogocenne stare fotele, przepiękną małą renesansową komodę, perski dywan, jakąś starą broń, kilka obrazów i wiele zbieranych przez lata w różnych częściach Europy drobiazgów, z których każdy był maleńkim dziełem sztuki i rozkoszą dla oka. Dobrze przesiadywało się w tym pokoiku, popijając kawę i wesoło sobie gawędząc przy żółtawym, przyciemnionym świetle lampy, ozdobionej kloszem zrobionym kiedyś przez pana Kramsztyka. Zanim zapadł zmierzch, wychodziliśmy na chwilę na balkon, by pooddychać świeżym powietrzem, które tu, wysoko, było czystsze niż w wąwozach zakurzonych i dusznych ulic. Zbliżała się godzina policyjna, ludzie zamykali się w domach, wiszące nisko na niebie wiosenne słońce okrywało różowym blaskiem ocynkowane blachy dachów, chmary białych gołębi zataczały kręgi na błękicie nieba, a ze znajdującego się w pobliżu Ogrodu Saskiego napływał ponad murami, aż tu, do nas, do dzielnicy wyklętych, zapach bzu. Nadchodziła pora wariatów i dzieci. Pan Roman spoglądał wraz ze mną wzdłuż ulicy Elektoralnej, wypatrując „damy w pióropuszu”, jak nazywaliśmy naszą pomyloną. Wyglądała niebywale. Policzki malowała jaskrawym różem, a centymetrowej grubości brwi przeciągała jedną długą linią przebiegającą od skroni do skroni. Na czarną, podartą sukienkę zarzucała starą zasłonę z zielonego aksamitu z frędzlami, a z jej słomkowego kapelusza sterczało prosto w górę wielkie, fioletowe strusie pióro, które delikatnie kołysało się w takt jej pospiesznych i niepewnych kroków. Po drodze zatrzymywała co chwilę przechodzących, pytając ich uprzejmie i z uśmiechem o zamordowanego przez Niemców na jej oczach męża: