Выбрать главу

Przepraszam… Nie spotkał pan przypadkiem Izaaka Szermana? Wysokiego, eleganckiego mężczyzny z siwą bródką… – I spoglądała z wytężeniem swemu rozmówcy w twarz, a gdy otrzymywała odpowiedź przeczącą, wykrzykiwała z rozczarowaniem:

Ach nie? – Jej twarz kurczyła się przez chwilę boleśnie, ale natychmiast uspokajała się w uprzejmym, wymuszonym uśmiechu.

Proszę mi wybaczyć, szanowny panie – i szybko oddalała się, kręcąc głową, po części z zawstydzenia, że zabrała komuś czas, a po części ze zdziwienia, że ktoś mógł nie znać jej męża Izaaka, tak wytwornego i sympatycznego pana.

O tej porze zazwyczaj przemykał Elektoralną Rubinsztajn, odziany w poszarpane, wybrudzone i powiewające na wszystkie strony łachy. Wywijał laską, biegł w podskokach, pomrukując przy tym i nucąc sobie coś pod nosem. Był w getcie niezwykle popularny. Rozpoznawany już z dala po powiedzonku: „Trzymaj się, chłopcze!”, miał jedno tylko na celu: humorem dodawać ludziom odwagi. Jego kawały i żarty krążyły po getcie i szerzyły wesołość. Jedną z jego specjalności było zbliżanie się do niemieckich wartowników i wyzywanie ich, wśród podrygów i grymasów, od „durni, bandytów i zgrai złodziei”. Niemcy bawili się wybornie i często rzucali Rubinsztajnowi jako zapłatę za jego obelgi papierosy i bilon, bo przecież wariata nie można było traktować poważnie. Nie byłem o jego szaleństwie tak przekonany jak Niemcy i do dziś nie wiem, czy Rubinsztajn rzeczywiście należał do tych wielu, którzy na skutek przeżytych okropności postradali rozum, czy też tylko udawał wariata, by dzięki błazeńskiej czapce uniknąć śmierci, co w końcu mu się i tak nie udało.

Wariaci nie przejmowali się godziną policyjną. Dla nich nie miała ona żadnego znaczenia. Ani dla nich, ani dla dzieci. Z piwnic, zaułków, z przedsionków, gdzie sypiały, wyłaniały się te dziecięce zjawy w nadziei, że może jednak w tej ostatniej godzinie dnia uda im się wzbudzić współczucie w ludzkich sercach. Ustawiały się pod latarniami, ścianami domów, a także na jezdni i wznosząc głowy, pojękiwały monotonnie, że są głodne. Muzykalniejsze z nich śpiewały. Cienkimi, słabymi głosikami śpiewały o historii młodego żołnierza, który ranny i opuszczony przez wszystkich na polu wałki, umierając, woła „Mamo!”. Ale mamy przy nim nie ma. Jest daleko i nie wie, że jej syn umiera, a do wiecznego spoczynku kołysze go tylko ziemia poszumem drzew i traw: „Śpij syneczku, śpij kochany!”, a spadły z drzewa kwiat na martwej piersi jest jego jedynym Krzyżem Zasługi.

Inne dzieci próbowały przemówić ludziom do sumienia i przekonywały: „Jesteśmy naprawdę bardzo, bardzo głodne. Od dawna już nic nie jadłyśmy. Dajcie nam kawałeczek chleba, a jeśli nie chleba, to przynajmniej jednego kartofla czy cebulą, byśmy mogły przeżyć chociaż do jutra”.

Ale prawie nikt nie miał tej jednej cebuli, a nawet gdy ktoś ją miał, to nie miał serca. Wojna zamieniła je w kamień.

7 Gest pani K.

Wczesną wiosną 1942 roku nagle urwały się systematycznie dotychczas przeprowadzane łapanki. Gdyby działo się to dwa lata wcześniej, mogłoby to ulżyć ludziom i widzieliby w tym jakiś powód do radości, do nadziei, że nastąpi poprawa. Jednak po dwuipółrocznym współżyciu z Niemcami nikt nie dawał się już oszukać. Jeśli przestali na nas polować, to tylko dlatego, że wpadli na jakiś inny pomysł, dzięki któremu będzie można nas jeszcze efektywniej męczyć. Narzucało się tylko pytanie: jaki? Ludzie dawali się ponosić pełnym fantazji przypuszczeniom i zamiast się uspokoić, niepokoili się jeszcze bardziej.

W każdym razie można było tymczasem spokojnie spać w domu i nie musieliśmy przy oznakach najmniejszej paniki lokować się na noc w ambulatorium. Henryk sypiał tam na stole operacyjnym, a ja w fotelu ginekologicznym i gdy budziłem się rano, wzrok mój padał na rozwieszone nade mną, suszące się zdjęcia rentgenowskie chorych serc, suchotami zżartych płuc, wypełnionych kamieniami woreczków żółciowych i połamanych kości. Zaprzyjaźniony z nami lekarz, szef tej przychodni, stwierdził słusznie, że w przypadku najcięższych nawet nocnych łapanek gestapowcom nigdy, ale to nigdy nie przyjdzie do głowy tam szukać i że tylko w tamtym miejscu możemy spać bezpiecznie.

Pozornie absolutny spokój trwał aż do kwietnia, a właściwie do piątku w drugiej połowie miesiąca, gdy nieoczekiwanie przeszedł przez getto huragan strachu. Wydawało się, że nie było doń podstaw, bo gdy pytało się ludzi, czego się obawiają i co, ich zdaniem, miało się wydarzyć, nikt nie umiał dać konkretnej odpowiedzi. Mimo to zamknięto od razu po południu wszystkie sklepy, a ludzie skryli się po domach.

Nie wiedziałem, jak to będzie z kawiarniami. Poszedłem więc jak zawsze do „Sztuki”, ale i „Sztuka” była zaryglowana na głucho. W drodze do domu wpadałem w coraz większą nerwowość, tym bardziej że mimo starań i dopytywania się u dobrze na ogół poinformowanych znajomych nie mogłem się dowiedzieć, w czym rzecz. Nikt nic nie wiedział.

Do jedenastej czuwaliśmy ubrani, czekając na rozwój wydarzeń, ale ponieważ na zewnątrz panował spokój, postanowiliśmy położyć się spać. Byliśmy wręcz pewni, że panikę wywołały bezsensowne plotki. Rano pierwszy wyszedł do miasta ojciec i powrócił po paru minutach blady i wystraszony: Niemcy byli nocą w wielu domach, wyciągnęli z nich siedemdziesięciu mężczyzn na ulicę i rozstrzelali. Trupów dotychczas nie pozbierano.

Co miało to oznaczać? Cóż uczynili ci ludzie? Byliśmy wstrząśnięci i oburzeni.

Dopiero po południu otrzymaliśmy odpowiedź. Na wyludnionych ulicach rozklejono plakaty z obwieszczeniami. Władze niemieckie informowały, że były zmuszone do oczyszczenia naszej dzielnicy z „elementów niepożądanych”, ale akcja ta nie miała dotyczyć lojalnej części mieszkańców, sklepy i kawiarnie mają natychmiast zostać znowu otwarte, a ludzie powinni powrócić do normalnego trybu życia i nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo.

Rzeczywiście następny miesiąc miał spokojny przebieg. Był maj i nawet w rzadko porozrzucanych w getcie ogrodach kwitły bzy, a z akacji zwisały kwiaty, które z dnia na dzień nabierały bieli i gdy już miały w pełni rozkwitnąć, znów przypomnieli sobie o nas Niemcy. Jednakże tym razem z pewną drobną różnicą: nie oni sami mieli się nami zająć; obowiązek przeprowadzenia łapanek przeniesiono na żydowską policję i żydowski urząd zatrudnienia.

Henryk miał rację, nie chcąc wstąpić do policji i nazywając ją zgrają bandytów. Składała się głównie z młodych ludzi pochodzących z zamożnej warstwy. Mieliśmy wśród nich sporą grupę znajomych i tym większe ogarniało nas obrzydzenie, im wyraźniej zauważaliśmy, jak jeszcze niedawno przyzwoici ludzie, którym podawało się rękę i których traktowało się jak przyjaciół, przeradzali się w kanalie. Zarazili się duchem gestapo, tak należałoby chyba to nazwać. Z chwilą gdy wkładali mundury i czapki policyjne i dostawali pałki do ręki, stawali się zwierzętami. Ich najważniejszym celem było nawiązywanie kontaktów z gestapowcami, usługiwanie im, paradowanie razem z nimi po ulicach, zadawanie szyku znajomością języka niemieckiego oraz popisywanie się przed swoimi szefami brutalnością wobec ludności żydowskiej. Nie przeszkodziło im to w założeniu, wspaniałej zresztą, policyjnej orkiestry jazzowej.

W czasie wielkiej łapanki w maju okrążyli ulice z precyzją godną rasowych SS-manów, biegali w swych szykownych mundurach, wrzeszczeli głośno i brutalnie wzorem Niemców, a także tłukli ludzi gumowymi pałkami.

Byłem jeszcze w domu, gdy nagle wbiegła matka, przynosząc wiadomość o łapance: mieli Henryka! Postanowiłem za wszelką ceną go uwolnić. Mogłem przy tym liczyć tylko na moją popularność jako pianisty, bo nawet moje dokumenty nie były w porządku. Przebijając się przez kilka szpalerów policjantów, zatrzymywany, to znów uwalniany, dostałem się w końcu do budynku urzędu zatrudnienia. Stali przed nim schwytani mężczyźni, przypędzeni tu ze wszystkich stron przez policję, jak przez psy używane do pędzenia owiec, zebrane zaś stado powiększało się z każdą chwilą o nowe dostawy z pobliskich ulic. Z trudem udało mi się dostać do zastępcy dyrektora i wymóc na nim obietnicę, że Henryk znajdzie się w domu jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Tak też się stało, tyle że – i to spadło na mnie całkiem nieoczekiwanie – Henryk był na mnie wściekły! Jego zdaniem nie wolno mi było poniżyć się i iść z prośbą do takich łajdaków, jakimi byli ci z policji i z urzędu zatrudnienia.