18 czerwca, w sobotę, mieliśmy z Goldfederem w kawiarni „Pod Fontanną” przy ulicy Leszno wziąć udział w koncercie na rzecz znanego pianisty Leona Boruńskiego, laureata Konkursu Chopinowskiego, który chory na gruźlicę i bez środków do życia przebywał w getcie otwockim. Ogródek kawiarniany był przepełniony.
Zebrało się blisko czterysta osób elity i pseudoelity towarzyskiej. Poprzedniej „imprezy masowej” nikt już tu nie wspominał, a jeśli wśród ludzi panowało poruszenie, to tylko z całkiem prozaicznego powodu: eleganckie damy z plutokracji i wytworni parweniusze byli niezwykle ciekawi, czy pani L. przywita się dziś z panią K. Obydwie panie angażowały się w działalność dobroczynną. Aktywnie brały udział w akcjach komitetów, które powstały w wielu co bogatszych domach i miały na celu pomaganie biednym. Taka działalność była o tyle przyjemna, że uruchamiano ją za pomocą częstych balów, na których tańczono, zabawiano się i pito, a osiągnięte przy tym zyski przeznaczano na cele dobroczynne.
Powodem nieporozumień pomiędzy dwiema damami było wydarzenie, które nastąpiło przed kilkoma dniami w „Sztuce”. Obydwie kobiety były bardzo ładne, każda na swój sposób. Nienawidziły się z całego serca i starały się odbić sobie nawzajem adoratorów, pośród których do najatrakcyjniejszych należał Maurycy Kohn gestapowski agent i właściciel linii tramwajowej, człowiek o interesującej, wrażliwej twarzy aktora. Tego wieczoru w „Sztuce” świetnie się obie bawiły. Siedziały przy barze, każda z nich wśród małego kręgu swoich wielbicieli, i starały się nawzajem przelicytować w wyborze najbardziej wyszukanych alkoholi i snobistycznych przebojów, granych na zamówienie przy stolikach przez akordeonistę orkiestry jazzowej. Pierwsza wyszła pani L., nie wiedząc, że idąca ulicą, obrzmiała z głodu kobieta upadła i zmarła w tym czasie bezpośrednio przed drzwiami baru. Oślepiona światłem pani L., wychodząc, potknęła się o zwłoki. Gdy dojrzała trupa, wpadła w szok i nie mogła się uspokoić. Zupełnie inaczej postąpiła pani K., którą zdołano tymczasem o całym zdarzeniu powiadomić. Gdy stanęła w drzwiach, wyrwał się jej okrzyk zgrozy, jednak natychmiast, jakby ogarnięta głębokim współczuciem, podeszła do zmarłej, wyjęła z torebki pięćset złotych i podała je idącemu za nią Kohnowi ze słowami:
Proszę, niech pan wyświadczy mi przysługę i zadba o to, by została pochowana. Jedna z kobiet z jej towarzystwa szepnęła, tak by wszyscy mogli usłyszeć:
Anioł, jak zawsze!
Pani L. nie mogła tego pani K. wybaczyć. Nazwała ją następnego dnia „podłym babskiem” i oświadczyła, że nie zamierza nigdy więcej jej się kłaniać. Dziś miały obie pojawić się w kawiarni „Pod Fontanną”, a złota młodzież getta ciekawa oczekiwała w napięciu, jak to będzie z tym powitaniem.
Pierwsza część koncertu dobiegła już końca i wyszliśmy z Goldfederem na ulicę, by wypalić w spokoju papierosa. Występowaliśmy razem już przez cały rok i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Dziś nie ma już i jego, choć miał pozornie większe szansę na przeżycie niż ja! Był zarówno wybitnym pianistą, jak też i prawnikiem. Ukończył konserwatorium i prawo, jednakże był nadmiernie wymagający w stosunku do siebie i doszedł do wniosku, że nie uda mu się zostać pianistą najwyższej klasy, więc podjął pracę jako adwokat, by później, w czasie wojny, znów być pianistą.
Był, dzięki swej inteligencji, swemu osobistemu urokowi i wytworności, niezwykle popularny i lubiany w przedwojennej Warszawie. Udało mu się później uciec z getta i przeżyć dwa lata u pisarza Gabriela Karskiego, który go u siebie ukrył. Na tydzień przed wkroczeniem armii radzieckiej został zastrzelony przez Niemców w maleńkim miasteczku w pobliżu zniszczonej Warszawy.
Paliliśmy papierosy, gawędziliśmy i czuliśmy się z każdym następnym oddechem mniej zmęczeni. Dzień był tak piękny! Słońce zniknęło już za domami i tylko od dachów i okien wyższych pięter odbijał się blask purpury. Intensywny błękit nieba stygnął w wyblakły błękit porysowany kreskami jaskółczych lotów. Tłum na ulicach przerzedzał się i sprawiał wrażenie mniej brudnego i nieszczęśliwego, gdy poruszał się zatopiony w różowopurowym i złotawym blasku tego wieczoru.
W pewnym momencie wypatrzyliśmy Kramsztyka, który szedł w naszym kierunku. Ucieszyliśmy się obaj. Chcieliśmy wprowadzić go jakoś na drugą część koncertu: obiecał namalować mój portret i chciałem z nim jeszcze na ten temat porozmawiać. Nie dał się nam jednak namówić. Był przygaszony i ogarnięty najczarniejszymi myślami. Przed chwilą dowiedział się ze sprawdzonego źródła, że nie uda się tym razem uniknąć czekającego nas wysiedlenia z getta: po drugiej stronie muru podjęło służbę i przygotowywało się już do akcji niemieckie „Yernichtungskommando” (Oddział Zagłady).
8 Zagrożone mrowisko
W tym czasie podejmowaliśmy z Goldfederem starania, aby urządzić koncert południowy w rocznice, istnienia naszego duetu. Miałby się odbyć w ogródku kawiarni „Sztuka” w sobotą, 25 lipca 1942 roku. Byliśmy dobrej myśli. Zależało nam bardzo na tym koncercie i włożyliśmy w jego przygotowanie wiele trudu. Teraz, w przeddzień, nie mogliśmy wprost uwierzyć, by koncert ten miał się nie odbyć. Wierzyliśmy, że i tym razem pogłoski o wysiedleniu okażą się bezpodstawne. W niedzielą, 19 lipca występowałem jeszcze w ogródku jednej z kawiarń przy Nowolipkach, nie przeczuwając nawet, że może to być mój ostatni koncert w getcie. Ogródek wypełniony był po brzegi, lecz panował raczej smutny nastrój.
Po występie zajrzałem do „Sztuki”. Była późna pora i nikogo już w lokalu nie było. Tylko pracownicy kręcili się to tu, to tam, by dokończyć swych codziennych obowiązków. Przysiadłem się na chwilę do szefa baru. Był zdruzgotany i wydawał polecenia bez przekonania, raczej dla zachowania pozorów.
– Czy przygotowujecie już pomieszczenie na nasz sobotni koncert? – zagadnąłem go.
Spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, o czym mówię, a na jego twarzy odmalowało się ironiczne współczucie dla mojej niewiedzy o decyzjach, które już dawno przypieczętowały nagły zwrot w losach getta.
Sądzi pan naprawdę, że w sobotę będziemy jeszcze przy życiu? – spytał z naciskiem, pochylając się w moim kierunku nad stołem.
Jestem tego pewny! – odpowiedziałem.
I jakby moja odpowiedź otwierała przed nim nowe perspektywy ratunku i jego los miał zależeć ode mnie, chwycił mnie za rękę i powiedział płomiennie:
– Jeśli będziemy jeszcze żyć, może pan tu w sobotę na mój rachunek zjeść kolację, jaką pan tylko będzie chciał, i… – tu zawahał się przez chwilę, lecz zdecydował się najwidoczniej pójść na całość i kontynuował -… i może pan zamawiać na mój rachunek najlepsze trunki, jakie są w piwnicy „Sztuki”, i też tyle, ile pan tylko będzie chciał!
Według pogłosek akcja wysiedlenia miała się rozpocząć w nocy z niedzieli na poniedziałek. Noc przeszła jednak spokojnie, a w poniedziałek rano ludzie znów byli w dobrym nastroju. A może to znowu plotki? Jednakże wieczorem wybuchła panika: według najnowszych informacji akcja miała się rozpocząć tej nocy od wysiedlenia małego getta – tym razem z całą pewnością. Przez most, który Niemcy zbudowali nad ulicą Chłodną, by zabrać nam ostatnią możliwość kontaktu z „dzielnicą aryjską”, rozpoczęły wędrówkę z małego do dużego getta podekscytowane tłumy ludzi z tobołkami, olbrzymimi kuframi oraz z dziećmi na rękach, starając się zdążyć uciec z zagrożonej dzielnicy jeszcze przed nastaniem godziny policyjnej. Pozostaliśmy, zgodnie z naszym fatalistycznym nastawieniem, na miejscu. Późnym wieczorem sąsiedzi dostali wiadomość z komisariatu polskiej policji, że zarządzono alarm. Więc jednak szykowało się coś niedobrego. Nie zmrużyłem oka do czwartej nad ranem, czuwałem przy otwartym oknie, ale i ta noc minęła spokojnie. We wtorek poszedłem z Goldfederem do Gminy. Ciągle nie traciliśmy jeszcze nadziei, że wszystko jakoś się ułoży. Chcieliśmy stamtąd uzyskać oficjalną informację o dotyczących getta zamiarach Niemców na najbliższe dni. Byliśmy już blisko budynku, gdy minął nas samochód z otwartym dachem, w którym siedział otoczony żandarmami, blady i z gołą głową, szef wydziału zdrowia w Gminie, pułkownik Kon. Jednocześnie, jak dowiedzieliśmy się chwilę później, zaaresztowano wielu innych urzędników Gminy. Rozpoczęły się ostre uliczne łapanki.