Tego samego dnia doszło po południu do incydentu, który wstrząsnął całą Warszawą po obu stronach muru: znany polski chirurg, znakomitość w swojej dziedzinie, doktor Raszeja, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, został poproszony do getta w celu przeprowadzenia ciężkiej operacji. Jak zwykle w takich przypadkach otrzymał przy wejściu od komendantury niemieckiej policji przepustkę, ale gdy był już na miejscu i przystępował do zabiegu, do mieszkania wtargnęli SS-mani, zastrzelili leżącego w narkozie na stole operacyjnym pacjenta, następnie chirurga i w końcu wszystkich przebywających w domu lokatorów.
W środę, 22 lipca, poszedłem do miasta około dziesiątej rano. Nastrój panujący na ulicy nie był tak pełen napięcia jak poprzedniego wieczoru. Krążyła bowiem uspokajająca plotka, że zaaresztowani urzędnicy Gminy zostali znowu wypuszczeni na wolność. Tymczasem Niemcy nie mieli jednak zamiaru nas wysiedlać, gdyż w takich przypadkach, jak słyszeliśmy z prowincji, gdzie dawno już wysiedlono o wiele mniejsze skupiska Żydów, zaczynano zawsze od rozwiązywania Gmin.
Była jedenasta, gdy byłem przy moście nad Chłodną. Pogrążony w myślach zbliżyłem się tam, nie zauważywszy, że ludzie na moście zatrzymywali się, pokazywali sobie coś palcami i wzburzeni szybko się rozchodzili.
Miałem właśnie wejść na schody drewnianego łuku, gdy złapał mnie za ramię jeden z dawno niewidzianych znajomych.
Co pan tu robi? – był bardzo poruszony i gdy mówił, jego dolna warga drżała na kształt zajęczego pyszczka. – Niech pan wraca natychmiast do domu!
Co się dzieje?
Za godzinę zacznie się akcja.
Nie może być!
– Nie może? – zachichotał nerwowo, z goryczą. Odwrócił mnie ku poręczy i wskazał ręką wzdłuż Chłodnej. – Niech pan sam spojrzy!
Chłodną maszerował oddział żołnierzy w żółtych, nieznanych mi mundurach, prowadzony przez niemieckiego podoficera. Co parę kroków oddział przystawał i jeden z żołnierzy ustawiał się przy otaczającym nas murze.
– Ukraińcy… Jesteśmy otoczeni! – Słowo to wyszlochał raczej, niż je wymówił, i zbiegł bez pożegnania po schodach.
O dwunastej rozpoczęto opróżnianie domów starców i inwalidów oraz nocnych schronisk, w których osiedlili się stłoczeni w warszawskim getcie Żydzi z okolic Warszawy, a także ci, którzy zostali przesiedleni tu z Niemiec, Czechosłowacji, Rumunii i Węgier. Już po południu wisiały w mieście plakaty, które obwieszczały rozpoczęcie przesiedlania na wschód wszystkich niezdolnych do pracy Żydów. Każdemu wolno było zabrać dwadzieścia kilogramów bagażu, zapas jedzenia na dwa dni i biżuterię. Zdolni do pracy mieli być skoszarowani na miejscu i wysyłani do pracy w miejscowych fabrykach niemieckich. Nie podlegali temu tylko pracownicy żydowskich organizacji społecznych oraz Gminy. Pierwszy raz obwieszczenie nie nosiło podpisu przewodniczącego Gminy – inżynier Czerniaków popełnił samobójstwo przez połknięcie cyjanku potasu.
Tak więc rozpoczęło się najgorsze – wysiedlenie półmilionowej dzielnicy miasta, pozorny absurd, w który nikt nie mógł uwierzyć.
W pierwszych dniach przeprowadzano akcję na zasadach loterii. Otaczano domy jak popadło, raz w tej, raz w innej części getta. Jednym gwizdkiem spędzano mieszkańców na podwórze i ładowano wszystkich bez wyjątku, niezależnie od płci i wieku, począwszy od niemowląt, a skończywszy na starcach, na furmanki i transportowano ich na Umschlagplatz. Tam upychano ofiary do wagonów i wysyłano w nieznane.
W tych pierwszych dniach akcję przeprowadzała wyłącznie policja żydowska z trzema siepaczami na czele: pułkownikiem Szeryńskim oraz kapitanami Lejkinem i Ehrlichem.
Byli oni nie mniej groźni i bezlitośni niż Niemcy, a może nawet bardziej jeszcze nikczemni niż oni: gdy znajdowali ludzi, którzy zamiast zejść na dziedziniec gdzieś się ukryli, dawali się łatwo przekupić, ale tylko pieniędzmi. Łzy, błaganie, a nawet rozpaczliwe krzyki dzieci nie mogły ich poruszyć.
Ponieważ sklepy były zamknięte i getto zostało odcięte od jakichkolwiek dostaw żywności, już po kilku dniach zaczął się szerzyć głód, tym razem ogólny. Nie był to jednak nasz najważniejszy problem, teraz chodziło bowiem o coś ważniejszego niż głód – chodziło o zdobycie zaświadczeń pracy.
Gdy chcę przybliżyć obraz naszego życia w tych pełnych grozy dniach i godzinach, narzuca mi się jedno tylko porównanie: z zagrożonym mrowiskiem.
Gdy brutalna noga bezmyślnego głupca rozpoczyna niszczenie budowli tych owadów, mrówki rozbiegają się we wszystkie strony i krzątają, szukając dróg oraz możliwości ratunku. Ogłuszone nagłością ataku albo zajęte ratowaniem swojego potomstwa i dobytku, kręcą się w koło jak pod wpływem trucizny i zamiast uciekać spoza jej zasięgu, wracają tymi samymi drogami, z powrotem, do tych samych miejsc i nie będąc w stanie opuścić śmiercionośnego koła, giną. Tak i my…
Ten straszny dla nas okres był czasem wspaniałych interesów dla Niemców. Niemieckie firmy wyrastały w getcie jak grzyby po deszczu i każda z nich gotowa była wystawić zaświadczenie o pracy, oczywiście za odpowiednią sumę, sięgającą tysięcy. Lecz wysokość tych sum nikogo nie odstraszała. Przed firmami stały kolejki, które przed biurami naprawdę ważnych i wielkich fabryk, jak „Toebbens” czy „Schultz”, urastały do ogromnych rozmiarów. Ci, którzy szczęśliwie zdobyli zaświadczenia pracy, przyczepiali sobie do ubrań małe kartoniki z nazwą organizacji, w której mieli ponoć pracować. Wierzyli, że to ochroni ich przed wysiedleniem.
Mogłem z łatwością wejść w posiadanie takiego zaświadczenia, lecz znów, tak jak to już było w przypadku szczepionki przeciw tyfusowi, tylko dla mnie samego. Nikt z moich znajomych, nawet tych z najlepszymi kontaktami, nie chciał słyszeć o wystawieniu zaświadczeń dla całej rodziny. Sześć bezpłatnych zaświadczeń to było rzeczywiście dużo, a nie mogłem sobie pozwolić na zapłacenie za nie najniższej nawet ceny. Zarabiałem z dnia na dzień, a to, co zarabiałem, przejadaliśmy. Początek akcji w getcie zaskoczył mnie z kilkuset złotymi w kieszeni. Byłem załamany w obliczu mojej bezsilności, zwłaszcza że obserwowałem, jak moi bogatsi znajomi z łatwością zabezpieczali swoje rodziny. Zaniedbany, nieogolony i bez kęsa strawy biegałem od rana do wieczora od jednej firmy do drugiej, żebrząc o litość. Dopiero po sześciu dniach, po wykorzystaniu wszystkich wpływów i znajomości, udało mi się jakoś zdobyć te zaświadczenia. Gdzieś na tydzień przed rozpoczęciem akcji spotkałem ostatni raz Romana Kramsztyka. Był wychudzony i z trudem starał się ukryć zdenerwowanie. Ucieszył się, gdy mnie zobaczył.
Nie jest pan na tournee? - próbował żartować.
Nie – odpowiedziałem krótko. Nie byłem w nastroju do żartów. Postawiłem pytanie, które wówczas wszyscy sobie nawzajem zadawali: