Выбрать главу

Równocześnie z nadchodzeniem coraz bardziej pocieszających wiadomości politycznych przybierała na sile działalność organizacji podziemnych w getcie. Zostaliśmy w nią wciągnięci. „Majorek” zajmował się codziennym dostarczaniem z miasta dla naszej grupy worków z kartoflami, pod którymi przemycał amunicję. Dzieliliśmy ją później między siebie i ukrytą w nogawkach spodni wnosiliśmy do getta. Nie było to bezpieczne i niewiele brakowało, a skończyłoby się to dla nas wszystkich tragicznie.

„Majorek” przytargał worki jak zwykle do mojego magazynu. Miałem je wypakować, amunicję ukryć i wieczorem rozdać kolegom. Jednak ledwo zdążył je odstawić na ziemię i zniknąć z magazynu, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Untersturmfuhrer Young. Rozejrzał się, spostrzegł worki i zbliżył się do nich szybkim krokiem. Stałem na miękkich nogach. Jeśli sprawdzi, co jest w środku, jesteśmy straceni. Pierwszy dostanę kulę w łeb. Young przystanął obok worków i próbował jeden z nich rozwiązać. Sznur zasupłał się i rozwiązywanie postępowało z trudnością. SS-man zaklął niecierpliwie i rozejrzał się za mną.

– Rozwiązać! – mruknął.

Podszedłem bliżej, starając się opanować zdenerwowanie. Celowo powoli, pozornie spokojny, zabrałem się za rozwiązywanie. Niemiec stał nade mną, założywszy ręce pod boki.

Co jest w środku?

Kartofle. Przecież pozwolono nam codziennie zabierać je do getta. Worek był już otwarty. Następny rozkaz:

Pokazać!

Sięgnąłem do worka. To nie były kartofle. Właśnie tego dnia zamiast części kartofli „Majorek” kupił trochę kaszy i fasoli. Leżały na samym wierzchu, kartofle zaś były głębiej, pod nimi. Pokazałem garść podłużnych, żółtawych ziaren.

Kartofle? -Young zaśmiał się ironicznie, po czym polecił:

Sięgnij głębiej!

Tym razem wyciągnąłem garść kaszy. W każdej chwili oczekiwałem lania za próbę oszukania Niemca. Chciałem tego bicia. Może odwróci ono uwagę SS-mana od pozostałej zawartości worków. Ale on mnie nawet nie uderzył. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Po chwili wtargnął ponownie do środka, tak jakby chciał przyłapać mnie na gorącym uczynku. Stałem na środku magazynu, dysząc z emocji. Musiałem się najpierw trochę opanować. Dopiero gdy kroki Younga na korytarzu oddaliły się i potem całkiem zamilkły, opróżniłem pośpiesznie worki i ukryłem amunicję pod stosem wapna usypanym w kącie magazynu. Tego wieczoru, gdy zbliżyliśmy się do muru getta, przerzuciliśmy nad nim jak zawsze następny ładunek naboi i granatów. Uszło nam to i tym razem na sucho.

14 stycznia, w piątek, Niemcy rozzłoszczeni niepowodzeniami na froncie i zbyt ostentacyjnie okazywaną związaną z tym radością polskiego społeczeństwa przystąpili do ponownych łapanek – tym razem równocześnie na terenie całej Warszawy. Miały trwać nieprzerwanie trzy dni. Codziennie, w drodze do pracy lub z powrotem, widzieliśmy na ulicach ściganych lub zatrzymywanych ludzi. W kierunku więzień jeździły sznury „bud” – policyjnych ciężarówek, wypełnionych złapanymi. Z więzień powracały puste, gotowe na przyjęcie nowych zastępów przyszłych więźniów obozów koncentracyjnych. Pewna grupa „Aryjczyków” próbowała znaleźć schronienie w getcie. W tych ciężkich czasach doszło do jeszcze jednego paradoksu tej okupacji: opaska z gwiazdą, najbardziej zagrażający znak, stała się znienacka, z dnia na dzień, symbolem chroniącym i zabezpieczającym, gdyż na Żydów w tym czasie nie polowano.

Po dwóch dniach przyszła jednakże kolej i na nas. Gdy w poniedziałek szedłem do pracy, napotkałem zamiast całej naszej grupy tylko kilku robotników, którzy najwyraźniej zostali uznani za niezastąpionych. Mnie, jako magazyniera również do nich zaliczono. Pod nadzorem dwóch żandarmów wyruszyliśmy w kierunku bramy getta. Zwykle była strzeżona tylko przez policję żydowską, ale dziś znalazł się tam cały oddział żandarmerii, sprawdzający dokładnie dokumenty tych, którzy przekraczali bramy getta w drodze do pracy. Chodnikiem przemykał się może dziesięcioletni chłopczyk. Był blady i tak przestraszony, że zapomniał zdjąć czapkę przed jednym z nadchodzących z przeciwka żandarmów. Niemiec zatrzymał chłopca, wyciągnął bez słowa rewolwer, przyłożył mu go do skroni i strzelił. Dziecko osunęło się na ziemię, w konwulsjach zatrzepotało ramionami, wyprężyło się i zmarło. Żandarm schował spokojnie rewolwer do kabury i podążył swoją drogą. Przyjrzałem mu się: nie miał nawet brutalnego wyrazu twarzy i nie wyglądał na rozdrażnionego. Był to normalny, spokojny człowiek, który właśnie spełnił jeden ze swych mniej ważnych, licznych, codziennych obowiązków i chwilę później o tym zapomniał, zajęty innymi, ważniejszymi, oczekującymi go sprawami.

Nasza grupa była już po „aryjskiej” stronie, gdy usłyszeliśmy odgłosy strzałów. To otoczone grupy pozostałych w getcie Żydów odpowiedziały po raz pierwszy strzałami na niemiecki terror. Zdruzgotani szliśmy do pracy, zastanawiając się nad tym, co będzie się teraz działo w getcie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że rozpoczął się nowy etap jego likwidacji. Obok mnie szedł mały Próżański, martwiąc się, czy jego rodzicom, którzy zostali w domu, uda się we właściwym momencie gdzieś ukryć, aby uniknąć deportacji. Ja zaś miałem inne, dość specyficzne zmartwienie: pozostawiłem w pokoju na stole wieczne pióro i zegarek – cały majątek, jaki posiadałem. Mój plan przewidywał spieniężenie tych przedmiotów i gdyby udało mi się uciec, przeżycie paru dni za uzyskane w ten sposób pieniądze, aż do czasu, gdy z pomocą przyjaciół udałoby mi się jakoś urządzić.

Tego wieczoru nie wróciliśmy do getta. Zostaliśmy na jakiś czas skoszarowani na Narbutta. Dopiero później mieliśmy się dowiedzieć, co się w tym czasie wydarzyło w getcie: ludzie bronili się, jak umieli, przed wywiezieniem na śmierć. Chowali się w przygotowanych wcześniej kryjówkach, a kobiety polewały klatki schodowe wodą, która zamarzając, utrudniała Niemcom wdarcie się do wyżej położonych mieszkań. Niektóre z domów wprost zabarykadowano, a mieszkańcy wdali się w strzelaninę z SS, zdecydowani zginąć w walce z bronią w ręku, zamiast dać się wykończyć w komorze gazowej. Chorych z żydowskiego szpitala zabrano w bieliźnie, załadowano do lodowatych wagonów i wywieziono do Treblinki. Jednakże dzięki temu pierwszemu aktowi zbrojnego oporu stawianego przez Żydów, Niemcy zdołali odtransportować w ciągu pięciu dni zaledwie pięć tysięcy osób, zamiast zaplanowanych dziesięciu tysięcy.

Piątego dnia wieczorem „Zig-zag” zawiadomił nas, że akcja „czyszczenia getta z pasożytniczych elementów” została zakończona i możemy wreszcie powrócić do domu. Nasze serca waliły jak młotem. Ulice getta ukazywały wstrząsający widok. Chodniki były zasypane odłamkami powybijanych szyb. Rynsztoki pełne były pierza z porozrywanych poduszek. Wszędzie pióra. Każdy podmuch wiatru unosił chmury piór i rozdmuchiwał je wokoło, jakby padał śnieg, tylko w odwrotnym kierunku – od ziemi ku niebu. Co rusz zwłoki pomordowanych. Wokoło panowała tak głęboka cisza, że odgłos naszych kroków odbijał się długim echem od ścian domów, jakbyśmy przecinali wąwóz w górach. Pokój był splądrowany i nie zastaliśmy w nim nikogo. Wszystko było tak, jak pozostawili to wywiezieni rodzice Próżańskiego. Prycze były po ich ostatniej tu nocy nie zasłane, a na wygaszonym piecyku stał garnuszek z kawą, której nie było im już dane wypić. Na stole leżały, tak jak je pozostawiłem, pióro i zegarek.

Teraz trzeba będzie przystąpić jak najenergiczniej i w największym pośpiechu do działania. Przy następnym wysiedleniu, które z pewnością nastąpi już wkrótce, mogę też się znaleźć wśród wywiezionych. Przez „Majorka” porozumiałem się z przyjaciółmi – parą młodych artystów. On, Andrzej Bogucki, był aktorem, ona zaś piosenkarką występującą pod panieńskim nazwiskiem: Janina Godlewska. Pewnego dnia „Majorek” powiadomił mnie, że przyjdą dziś o szóstej wieczorem. Wykorzystałem moment, gdy „aryjscy” robotnicy udawali się do domu, i wydostałem się niepostrzeżenie przed bramą. Przyszli oboje. Prawie nie rozmawialiśmy. Wręczyłem im kompozycje, wieczne pióro i zegarek-wszystko, co chciałem ze sobą zabrać, a co już wcześniej przyniosłem z getta i ukryłem w magazynie. Umówiliśmy się, że Bogucki przyjdzie, by mnie zabrać, w sobotą o piątej. W budynku miała się wtedy odbyć inspekcja jednego z generałów SS. Liczyłem na to, że w związanym z tym zamieszaniu uda mi się łatwiej uciec. Tymczasem atmosfera panująca w getcie stawała się coraz bardziej nerwowa, pełna niepokoju i wyczekiwania. Komendant policji żydowskiej – pułkownik Szeryński – popełnił samobójstwo. Najwyraźniej musiał otrzymać bezwzględnie złe wiadomości, skoro nawet on, człowiek bardzo związany z Niemcami i najbardziej im potrzebny – a zatem w każdym przypadku wywieziony ostatni – nie widział dla siebie innego wyjścia niż śmierć. Codziennie obcy Żydzi pojawiali się wśród nas, robotników, by – będąc poza murami – rzucać się do ucieczki. Nie wszystkim się to udawało. Po stronie „aryjskiej” czekali na uciekinierów „szmalcownicy” – płatni agenci oraz lubujący się w tym zajęciu ochotnicy, którzy później w jednej z bocznych ulic napadali na upatrzonego Żyda i zmuszali go do oddania im pieniędzy i biżuterii, które miał przy sobie. Najczęściej wydawali potem tak okradzionego w ręce Niemców.