Trudno opisać wzruszenie, które nas wówczas ogarnęło. Matce stanęły w oczach łzy, ojciec po prostu szlochał, a Henryk, mój brat, korzystał z sytuacji, by wymachiwać mi przed nosem w zwycięskim geście ręką i w podnieceniu wykrzykiwać:
– Widzisz? Przecież mówiłem!
Regina była jednak zdania, że w takiej chwili nie wypadało się kłócić. Stanęła między nami i rzekła spokojnie:
Przestańcie! Każdy wiedział, że tak będzie… A po chwili dodała:
Przecież wynikało to z międzynarodowych traktatów. Regina była adwokatką, a zatem autorytetem w podobnych kwestiach. Nie było tu żadnej dyskusji.
Halina zajęła się radiem, próbując znaleźć rozgłośnię londyńską: postanowiła zasięgnąć informacji bezpośrednio u źródła.
Obie moje siostry były najspokojniejsze z całej rodziny. Po kim to miały? Jeśli już po kimkolwiek, to z pewnością po matce, teraz jednak nawet ona sprawiała w porównaniu z nimi wrażenie osoby nieopanowanej.
Cztery godziny później Niemcom wypowiedziała wojnę również Francja. Po południu ojciec postanowił wziąć udział w manifestacji, mającej się odbyć przed siedzibą Ambasady Wielkiej Brytanii. Matka nie chciała mu na to pozwolić, jednakże on postawił na swoim. Wrócił potem do domu silnie wzburzony, rozgorączkowany i w wygniecionym ubraniu. Opowiadał nam, że widział tam polskiego ministra spraw zagranicznych, a także ambasadorów Anglii i Francji. Wznosił okrzyki i wraz z innymi śpiewał aż do momentu, gdy wezwano ich, by w związku z niebezpieczeństwem nalotów jak najszybciej rozeszli się do domów. Tłum usłuchał tego polecenia tak gorliwie, że dla ojca mogło się to skończyć uduszeniem. Mimo tych przeżyć był zadowolony i w dobrym nastroju.
Niestety nasza radość trwała krótko. Meldunki z frontu były coraz bardziej alarmujące. 7 września rano ktoś zapukał głośno do naszych drzwi. Na klatce schodowej stał sąsiad z przeciwka, lekarz, ubrany w długie wojskowe buty, sportową czapką i jakąś myśliwską kurtką, z zarzuconym na ramie, plecakiem. Bardzo się śpieszył, ale uważał za swój obowiązek poinformować nas, że Niemcy zbliżają się już do Warszawy, nasz rząd wyjechał do Lublina, a wszyscy mężczyźni powinni opuścić miasto, by udać się na drugą stroną Wisły, gdzie będzie organizowana nowa linia obrony.
Z początku nikt z nas nie mógł dać mu wiary. Postanowiłem zajrzeć do sąsiadów, by zasięgnąć języka.
Henryk włączył radio, jednakże w eterze panowała cisza. Stacja milczała.
Nie udało mi się też zastać zbyt wielu sąsiadów, by móc się czegoś od nich dowiedzieć. Większość mieszkań
była zamknięta na głucho, w innych zaś kobiety wyprawiały swych mężów i braci w drogę, zapłakane i przygotowane na najgorsze. Nie było wątpliwości, że lekarz mówił prawdę.
Od razu zdecydowałem, że zostanę. Nie widziałem żadnego sensu w takiej wojennej włóczędze. Jeśli los chciał, bym zginął, to niech się to stanie u nas w domu. Poza tym – myślałem – ktoś musi troszczyć się o matkę i siostry, gdy ojciec i Henryk uciekną. Gdy doszło do narady, okazało się, że i oni zdecydowali się pozostać.
Jeszcze tylko z obowiązku matka próbowała namówić nas do ucieczki. Nerwowo spoglądała szeroko rozwartymi oczami i szukała coraz to nowszych argumentów, które miały przekonać nas o konieczności opuszczenia miasta. Gdy jednak zauważyła, że nie jest w stanie przełamać naszego oporu, na jej pięknej, pełnej wyrazu twarzy odzwierciedliło się uczucie ulgi i zadowolenia; niech się wydarzy, co ma się wydarzyć, lepiej jednak, byśmy byli wtedy razem.
Czekałem do godziny ósmej i gdy tylko się ściemniło, postanowiłem wyjść do miasta. Warszawa zmieniła się nie do poznania. Jak było to możliwe, że mogła przeobrazić swe oblicze tak diametralnie w ciągu kilku zaledwie godzin?
Wszystkie sklepy były zamknięte, zamarł ruch tramwajowy i tylko auta, załadowane po brzegi, mknęły z nadmierną prędkością ulicami, wszystkie w jednym kierunku, w kierunku mostu Poniatowskiego.
Marszałkowską maszerował oddział żołnierzy. Szli butnie, śpiewając, a mimo to dało się wśród nich zauważyć nigdy dotychczas niewidzianą postawę: czapki mieli założone nieporządnie, każdy z nich niósł karabin, jak było mu wygodnie, maszerowali nierówno, a twarze ich zdradzały, że szli do boju każdy na własną rękę i że już dawno nie byli częścią precyzyjnej i perfekcyjnej maszynerii, jaką miała stanowić dobrze zorganizowana armia. Dwie młode kobiety rzucały im z trotuaru różowe astry, od czasu do czasu wykrzykując przy tym coś w uniesieniu. Nikt nie zwracał na to uwagi. Ludzie biegali pośpiesznie i można było wyczuć, że będą uciekać na prawy brzeg Wisły. Teraz mieli jeszcze do załatwienia parę ostatnich spraw i obawiali się, czy z tym zdążą, zanim nastąpi decydujący atak Niemców. I oni wyglądali inaczej niż poprzedniego wieczora. Warszawa była przecież tak niezwykle eleganckim miastem. Gdzie się nagle podziali ci mężczyźni i kobiety, ubrani jakby zeszli prosto ze stron żurnali mody?
Ci, którzy dziś poruszali się w różnych kierunkach, wyglądali, jakby wybierali się na turystyczną bądź myśliwską maskaradę. W wojskowych albo narciarskich butach, narciarskich spodniach, w chustkach na głowach, obarczeni tobołkami lub plecakami, z laskami w ręce, ubrani niestarannie, w pośpiechu, nie zadali sobie najwyraźniej trudu, by wyglądać względnie cywilizowanie.
Ulice, wczoraj jeszcze tak czyste, dziś były pełne śmieci i brudu. W jednym z bocznych zaułków na krawężnikach, na chodniku i na jezdni siedzieli lub leżeli żołnierze powracający wprost z frontu. W wyrazie ich twarzy, w pozach i gestach widziało się olbrzymie wyczerpanie i zniechęcenie. Próbowali to jeszcze demonstracyjnie podkreślać, tak aby otaczający ich ludzie nie mieli żadnych wątpliwości, że jeśli oni są właśnie tu, a nie na froncie, to tylko dlatego, że nie miało to już żadnego sensu, że było to beznadziejne.
Ludzie, którzy stali nieopodal w grupkach, przekazywali sobie nawzajem zasłyszane od żołnierzy nowiny z placu boju: były one przygnębiające.
Podświadomie począłem się rozglądać, szukając głośników radiowych. Może zostały gdzieś zabrane? Nie.
Były wciąż jeszcze na swoich miejscach, ale milczały.
Pośpieszyłem więc do Radia. Dlaczego nie podawano żadnych wiadomości? Dlaczego nikt nie próbował dodać ludziom odwagi, by powstrzymać ich od tej zbiorowej ucieczki? Radio było nieczynne. Dyrekcja opuściła miasto i tylko kasjerzy wypłacali w największym pośpiechu pracownikom i artystom trzymiesięczną odprawą.
Co mamy teraz z sobą począć? – chwyciłem jednego z urzędników wyższego szczebla za ramię. Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem, w którym manifestowała się pogarda połączona z oburzeniem. W końcu udało mu się uwolnić z mojego uchwytu.
A kogo to obchodzi? – wrzasnął na mnie, wzruszył ramionami i wybiegł na ulicę, trzaskając potężnie drzwiami ze złości.
Tego nie sposób już było wytrzymać. Nikt nie próbuje powstrzymać ludzi od ucieczki. Głośniki zawieszone na latarniach milczą. Nikt nie uwalnia ulic od brudu. Od brudu? Od paniki? Czy też od wstydu, że się tymi ulicami ucieka, zamiast o nie walczyć?
Nikt nie odda miastu utraconej przez nie godności.
To był obraz klęski. Ze złamanym sercem powróciłem do domu. Następnego dnia, wieczorem jeden z pierwszych pocisków niemieckiej artylerii uderzył w skład drzewny znajdujący się naprzeciwko naszego domu. W pierwszej kolejności wypadły starannie oklejone paskami białego papieru szyby w narożnym sklepie opodal naszego domu.