Выбрать главу

Proszę się wylegitymować! Proszę okazać papiery! – krzyczała coraz głośniej.

Coraz więcej mieszkańców domu zaintrygowanych hałasem zaczęło otwierać drzwi i wychylać się z mieszkań. Odepchnąłem babę na bok i zbiegłem po schodach, słysząc za sobą jej wrzask:

– Zamknąć bramę! Nie wypuszczać go!

Na parterze przebiegłem koło dozorczyni, która na szczęście nic nie zrozumiała z krzyków dobiegających z góry. Dopadłem bramy i wydostałem się na ulicę.

Udało mi się uniknąć śmierci, lecz czyhało na mnie inne niebezpieczeństwo: znajdowałem się na ulicy w samo południe, nieogolony, nie strzyżony od wielu miesięcy, w wygniecionym i brudnym ubraniu. Samo to wystarczało, by zwracać na siebie uwagę, nie mówiąc już o moich rysach twarzy. Skręciłem w najbliższą przecznicę i pobiegłem przed siebie. Dokąd mam iść? Jedynymi znajomymi w pobliżu byli mieszkający na Narbutta państwo Bołdokowie. Postanowiłem, że pójdę do nich. Byłem jednak tak zdenerwowany, że zgubiłem drogę wśród tak dobrze przecież mi znanych uliczek tej dzielnicy miasta. Błądziłem chyba z godzinę, nim udało mi się dotrzeć do celu. Długo się wahałem, zanim zadzwoniłem do drzwi, za którymi miałem nadzieję znaleźć schronienie. Wiedziałem, na co narażam tych ludzi swoją obecnością. Gdyby mnie u nich znaleziono, zostaliby rozstrzelani wraz ze mną. Nie miałem jednak wyboru. Gdy mi otworzono, od razu zaznaczyłem, że przyszedłem tylko na chwilę, by skorzystać z telefonu i dowiedzieć się, gdzie mógłbym znaleźć nowe schronienie. Telefonowanie nie przyniosło jednak spodziewanych rezultatów. Jedni z moich przyjaciół nie mogli mnie przyjąć, inni zaś nie mogli wyjść z domu, gdyż tego właśnie dnia nasza partyzantka dokonała udanego zamachu na jeden z największych banków w Warszawie i całe Śródmieście obstawione było przez policję. W tej sytuacji Bołdokowie postanowili, że będę spał w położonym o piętro niżej mieszkaniu, od którego mieli klucze. Dopiero następnego dnia przyszedł po mnie mój kolega z Radia – Zbigniew Jaworski, który postanowił przechować mnie przez kilka następnych dni u siebie.

Znowu byłem więc uratowany. Przebywałem u miłych, życzliwych mi ludzi. Od razu wykąpałem się, po czym zjedliśmy smaczną, zakrapianą wódką kolację, co niestety zaszkodziło mojej wątrobie. Niemniej, mimo przyjemnej atmosfery, a przede wszystkim możności nagadania się do woli po długich miesiącach przymusowego milczenia, nie chciałem nadużywać gościnności moich gospodarzy, aby ich swoją obecnością nie narażać na śmierć. Pani Zofia Jaworska i jej dzielna matka, siedemdziesięcioletnia pani Bobrownicka, namawiały mnie szczerze, abym u nich pozostał tak długo, jak będzie to potrzebne.

Wszystkie moje starania o nową kryjówkę spełzały na niczym i zewsząd nadchodziły odpowiedzi odmowne; nikt nie chciał ukrywać Żyda, gdyż groziła za to jedna tylko kara – kara śmierci. Znajdowałem się już w stanie skrajnej depresji, gdy los zesłał mi nagle, w ostatniej chwili, ratunek w osobie pani Heleny Lewickiej – bratowej pani Zofii Jaworskiej. Nigdy mnie przedtem nie spotkała, teraz zaś, widząc mnie po raz pierwszy i słysząc o moich przeżyciach, zgodziła się natychmiast przyjąć mnie do siebie. Płakała nad moim losem, mimo że i jej własne życie nie było łatwe i z pewnością nie brak było powodów do płaczu nad losem jej własnych przyjaciół i bliskich.

21 sierpnia, po ostatniej nocy u państwa Jaworskich, podczas której w okolicy szalało gestapo, utrzymując nas całą noc w strachu, przeniosłem się do dużego bloku w alei Niepodległości. Miała to być moja ostatnia kryjówka przed Powstaniem Warszawskim i związanym z nim zburzeniem miasta. Obszerny pokój na czwartym piętrze miał wejście bezpośrednio z klatki schodowej. Były tam gaz i prąd, nie było zaś wody. Trzeba było wychodzić po nią na korytarz, gdzie obok wspólnej toalety znajdował się kran. Obok mnie mieszkali inteligentni ludzie, ludzie o wyższym poziomie niż sąsiedzi z ulicy Puławskiej, którzy kłócili się całymi dniami, tłukli w rozstrojony fortepian i później chcieli mnie wydać Niemcom. Tu sąsiadowałem z małżeństwem działaczy podziemia, którzy byli poszukiwani i z tego powodu nie sypiali w domu. Nie było to dla mnie zbyt bezpieczne, ale wolałem to niż sąsiedztwo lojalnych prymitywów, którzy ze strachu mogli mnie wydać. W sąsiednich domach mieszkali przeważnie Niemcy oraz mieściły się różne wojskowe urzędy. Naprzeciw moich okien stał niewykończony wielki budynek szpitalny, który wykorzystywano teraz na magazyny. Codziennie widywałem tam rosyjskich jeńców, wnoszących do niego lub wynoszących zeń różne ciężkie skrzynie. Tym razem przebywałem więc w sercu jednej z najbardziej niemieckich dzielnic Warszawy, w samej jaskini lwa. Może tak było lepiej i bezpieczniej.

Czułbym się w tej mojej nowej kryjówce całkiem dobrze, gdybym nie podupadał szybko na zdrowiu. Coraz bardziej dokuczała mi wątroba. W początkach grudnia złapał mnie tak silny atak bólu, że całą siłą woli powstrzymywałem się od krzyku. Trwało to całą noc. Lekarz, którego sprowadziła pani Lewicka, stwierdził ostry stan zapalny woreczka żółciowego i zalecił ścisłą dietę. Na szczęście nie byłem w tym czasie zdany na łaskę Szałasa, lecz opiekowała się mną najofiarniejsza z kobiet, jaką była pani Helena. Dzięki niej wracałem powoli do zdrowia.

Przyszedł rok 1944. Starałem się ze wszystkich sił prowadzić w miarę unormowany tryb życia. Od dziewiątej do jedenastej uczyłem się angielskiego, potem do pierwszej czytałem, potem gotowałem sobie obiad, a między trzecią a siódmą znowu zajmowałem się językiem angielskim i lekturą. Tymczasem na Niemców spadały klęski jedna za drugą. Nie było już mowy o jakichkolwiek kontrofensywach. Ze wszystkich frontów wycofywali się „zgodnie z planem”, tłumacząc w prasie, że ustępując z terenów pozbawionych znaczenia, korzystnie skracają linię frontu. Jednak wraz z ich porażkami frontowymi wzrastał terror wewnętrzny w okupowanych przez nich krajach. Publiczne egzekucje, które zaczęli przeprowadzać w Warszawie jesienią poprzedniego roku, odbywały się teraz prawie codziennie. Niemcy, jak zawsze we wszystkim systematyczni, znaleźli jeszcze czas, by dokładnie „oczyszczone” z ludzi getto czyścić teraz z murów. Burzyli dom po domu, ulicę za ulicą i wywozili kolejką gruz poza miasto. Urażeni oporem Żydów, ci „władcy świata” postanowili nie zostawić tam nawet kamienia na kamieniu. W monotonię mojego życia wkradło się na początku roku zdarzenie, którego chyba najmniej mogłem się spodziewać. Pewnego dnia ktoś zaczął dobierać się do moich drzwi – powoli, cicho, z wysiłkiem i z przerwami. Z początku nie mogłem się zorientować, kto to może być. Dopiero po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że mógł to być chyba tylko złodziej! Wynikał z tego problem: w świetle prawa obaj byliśmy przestępcami, ja poprzez biologiczny fakt bycia Żydem, on zaś jako złodziej. Czy mam mu grozić, gdy wejdzie do środka, że zawołam policje,? Czy też było bardziej prawdopodobne, że on mi tym będzie groził? A może obaj doprowadzimy się nawzajem na posterunek? Czy też należało zawrzeć pokojowy pakt kryminalistów o nieagresji? W końcu jednak się nie włamał, przepłoszony przez jednego z lokatorów.

6 czerwca 1944 roku, po południu, przyszła do mnie pani Helena z rozpromienioną twarzą i przyniosła wiadomość o lądowaniu Amerykanów i Anglików w Normandii. Przełamali niemiecki opór i posuwają się do przodu. Najwspanialsze meldunki mnożyły się teraz błyskawicznie: zajęcie Francji, kapitulacja Włoch, Armia Czerwona na granicy Polski i wyzwolenie Lublina.

Rosyjskie lotnictwo coraz częściej dokonywało nalotów na Warszawę, a ogień eksplozji mogłem widzieć z mojego okna. Od wschodu słychać było pomruk. Z początku słaby, później zaś coraz potężniejszy: to była rosyjska artyleria. Niemcy ewakuują Warszawę, ewakuują także niewykończony gmach szpitala z przeciwka.