Niestety, pierwsze informacje przyniesione przez ludzi, którzy zdołali uruchomić swoje aparaty radiowe za pomocą akumulatorów, nie potwierdziły optymizmu ojca. Nie było dobrze: Francuzi nie próbowali przełamać linii Zygfryda, Anglicy nie podjęli prób bombardowania Hamburga, nie wspominając nawet o jakichkolwiek planach inwazji na Niemcy. W Warszawie tymczasem zaczęły się pierwsze łapanki. Początkowo były robione nieudolnie, jakby wstydzono się tej nowej metody męczenia ludzi. Poza tym przeprowadzającym je brakowało jeszcze doświadczenia. Małe prywatne samochody jeździły ulicami, zatrzymywały się nieoczekiwanie w pobliżu przechodzących chodnikiem Żydów, przez otwierające się drzwi wychylała się ręka, której zgięty palec wskazujący przywoływał ich gestem: „Komm, komm!” Powracający z takich łapanek opowiadali o pierwszych przypadkach pobić: nie były wtedy jeszcze zbyt groźne – ograniczały się raczej do ciosów wymierzonych w twarz bądź też paru kopnięć. Zdarzenia te odczuwane były szczególnie dotkliwie przez tych, którzy uważali je za coś znieważającego i jeszcze nie zrozumieli, że nie miały one, oceniając je w wymiarze moralnym, innego znaczenia niż uderzenia bądź kopniaki jakiegoś zwierzaka.
Z początku ogólnie panujące oburzenie na członków polskiego rządu i dowództwa armii, którzy uciekli za granicę, pozostawiając kraj na łaskę i niełaskę losu, było silniejsze niż nienawiść do Niemców. Z rozgoryczeniem wspominano słowa Marszałka, który zapowiadał, że nie odda wrogowi nawet guzika od munduru. I rzeczywiście nie oddał, mundur zabrał bowiem z sobą, uciekając z Polski. Nie brakowało też takich, którzy przepowiadali, że będzie teraz nawet lepiej, gdyż Niemcy uporają się z bałaganem, panującym w Polsce.
Mimo że walką zbrojną przeciw nam Niemcy wygrali, pod wzglądem politycznym zaczęli ponosić porażki. Zdecydowaną klęską ponieśli w grudniu 1939 roku, gdy rozstrzelano w Warszawie pierwszych stu niewinnych mężczyzn. W ciągu kilku godzin urosła wtedy pomiędzy Polakami i Niemcami ściana nienawiści, której nie dało się już nigdy pokonać, mimo wykazywanej często w późniejszych latach wojny dobrej woli ze strony okupanta.
Wywieszono pierwsze niemieckie zarządzenia, których nieprzestrzeganie miało być karane śmiercią. Najważniejsze z nich dotyczyło handlu chlebem: każdy, kto będzie sprzedawał lub kupował pieczywo po cenie wyższej niż przed wojną i będzie na tym przyłapany, podlegał karze śmierci przez rozstrzelanie. Zakaz ten wywarł na nas wstrząsające wrażenie. Przez wiele dni nie jedliśmy chleba, odżywiając się kartoflami i jakimiś mącznymi potrawami. Później Henryk zauważył, że chleb jednak istnieje, jest kupowany, a kupujący nie są natychmiast mordowani. I my zaczęliśmy więc kupować chleb. Zakazu nigdy nie zniesiono, a że wszyscy kupowali i jedli chleb przez całe pięć lat wojny, musiano by wykonać miliony takich wyroków śmierci w całej Generalnej Guberni. Upłynęło jeszcze wiele czasu, zanim przekonaliśmy się, że nie niemieckie zarządzenia były dla nas prawdziwym zagrożeniem, lecz to, co całkiem nieoczekiwanie, jak grom z jasnego nieba, mogło się komuś przydarzyć, nie będąc przez żaden, nawet najmniej istotny przepis zapowiedziane.
Krótko potem pojawiły się nowe szykany, skierowane głównie przeciwko Żydom. Niemcy zaczęli przejmować na własność nieruchomości znajdujące się w posiadaniu żydowskim. Ogłoszono też, że żadna rodzina nie ma prawa posiadać więcej niż dwa tysiące złotych. Pozostałe oszczędności oraz przedmioty wartościowe należało zdeponować w banku. Oczywiście nikt nie był tak naiwny, by oddać cokolwiek dobrowolnie w ręce wroga. My również zdecydowaliśmy, że wszystko ukryjemy, mimo iż cały nasz dobytek składał się z kieszonkowego złotego zegarka ojca oraz pięciu tysięcy złotych w gotówce. Nad tym, gdzie należałoby to wszystko ukryć, rozgorzała między nami burzliwa dyskusja. Ojciec zaproponował metodę, sprawdzoną w czasie poprzedniej wojny: należy nawiercić nogę stołu i tam wszystko schować.
A co będzie, jeśli zabiorą stół? – zapytał ironicznie Henryk.
Bzdury – odpowiedział ojciec z oburzeniem. – Do czego miałby być im potrzebny taki stół? Spojrzał z pogardą na mebel, którego polerowana na wysoki połysk płyta nosiła liczne ślady rozlanych płynów, a w jednym miejscu odchodziła orzechowa okleina. Ojciec zbliżył się nagle do stołu i wsunął palec pod okładzinę. Kawałek odłamał się z głośnym trzaskiem, ukazując nagie drewno. Miało to odebrać meblowi ostatnią resztkę jego świetności.
Co robisz? – żachnęła się matka.
Henryk miał inną propozycję. Jego zdaniem, należało wykorzystać elementy psychologii – zegarek i pieniądze trzeba położyć na stole, na widocznym miejscu. Wtedy pozostaną niezauważone przez przeszukujących wszystkie możliwe kryjówki Niemców.
W końcu udało nam się dojść do porozumienia: zegarek schowaliśmy pod szafą, łańcuszek od zegarka znalazł schronienie w futerale ze skrzypcami ojca, pieniądze zaś zostały wklejone w okienną ramę.
Ludzie nie dawali się zastraszyć surowością niemieckiego prawa i pocieszali się, że w każdej chwili Warszawa powinna zostać przekazana przez Niemcy Rosji sowieckiej, która tylko dla pozoru zajęte przez siebie tereny zwróci Polsce, gdy będzie to już możliwe. Granica na Bugu nie była jeszcze ustalona i ciągle przychodzili zza Wisły ludzie zaklinający się, że na własne oczy widzieli rosyjskie oddziały w Jabłonnej czy też Garwolinie. Jednocześnie nie brakowało takich, którzy przysięgali, że napotkali Rosjan wycofujących się z Wilna i Lwowa, przekazujących te miasta pod kontrolę niemiecką. Nie było łatwo zorientować się, komu należy wierzyć.
Wielu Żydów nie czekało na Rosjan. Sprzedawali swój majątek w Warszawie i udawali się na wschód, w jedynym kierunku, w którym mogli jeszcze uciekać przed Niemcami. Prawie wszyscy moi koledzy wyruszali w drogą i próbowali mnie przekonać, bym szedł razem z nimi. Zdecydowaliśmy jednak z rodziną, że i tym razem pozostaniemy.