Jeden ze znajomych wrócił po dwóch dniach, bez plecaka i pieniędzy, posiniaczony i załamany. Widział pięciu rozebranych do pasa Żydów, których powieszono za race na drzewach nieopodal granicy i wychłostano. Był też świadkiem śmierci doktora Haskielewicza, któremu Niemcy, gdy dowiedzieli się, że chce przeprawić się przez Bug, rozkazali pod groźbą rozstrzelania, by wszedł do rzeki, coraz głębiej i głębiej, aż stracił grunt pod nogami i utonął. Wielu Żydom, mimo że obrabowanym i udręczonym, udało się jednak dotrzeć do Rosji. Mojemu koledze ukradziono tylko pieniądze i rzeczy, pobito go i przegnano. Współczuliśmy biedakowi, ale byliśmy zdania, że miałby się lepiej, gdyby wówczas postąpił tak jak my. Nasza decyzja nie była podjęta na podstawie jakichkolwiek logicznych przesłanek i mimo że nie chciałbym, by brzmiało to patetycznie, muszę stwierdzić, że przy jej podejmowaniu główną rolę odegrało nasze przywiązanie do Warszawy.
Myśląc „nasze”, biorę pod uwagę wszystkich moich najbliższych z wyjątkiem ojca. Jeśli on pozostał, to tylko dlatego, że nie chciał zbytnio oddalać się od Sosnowca, z którego pochodził. Warszawy nigdy za bardzo nie lubił i im bardziej było nam tu źle, tym bardziej tęsknił za swoim rodzinnym miastem i tym bardziej je idealizował. Tylko tam było dobrze i pięknie, ludzie kochali muzykę, cenili jego grę na skrzypcach i tylko tam można było napić się dobrego, chłodnego piwa, podczas gdy tu, w Warszawie, podawano obrzydliwą, odrażającą lurę. Po kolacji splatał ręce na brzuchu, siadał wygodniej na krześle, przymykał w rozmarzeniu oczy i umilał nam życie monotonnie wygłaszanymi wspomnieniami o Sosnowcu, jaki istniał tylko w jego pełnej tęsknoty wyobraźni.
W ostatnich tygodniach jesieni, w niecałe dwa miesiące po wkroczeniu Niemców, Warszawa powróciła nagle i niespodziewanie do swojego zwykłego rytmu życia. Postępujące bez trudności ekonomiczne ożywienie było dla wszystkich jeszcze jedną niespodzianką w tej najdziwniejszej ze wszystkich wojnie, w której wszystko miało przebiegać inaczej, niż należałoby się tego spodziewać. Olbrzymie miasto, częściowo zniszczoną stolicę wielomilionowego państwa, z armią bezrobotnych urzędników nawiedziła fala wysiedleńców ze Śląska, Pomorza i okolic Poznania. Nieoczekiwanie dla tych ludzi, ludzi bez dachu nad głową, bez szans na zdobycie pracy i bez żadnych widoków na przyszłość, okazało się, że można zarabiać ogromne pieniądze na omijaniu niemieckich rozporządzeń. Im więcej ich się ukazywało, tym większe były możliwości nieuczciwego zarobkowania.
Życie zaczęło płynąć dwoma torami: pierwszym, zgodnym z obowiązującymi prawami, w którym ludzie musieli pracować od rana do wieczora, prawie głodując, i drugim, nielegalnym, wypełnionym bajecznymi możliwościami bogacenia się, ze wspaniale działającym handlem dolarami, brylantami, mąką, skórą czy też fałszywymi dokumentami, wprawdzie nieustannie zagrożonym karą śmierci, ubarwionym jednak rozrywkami w luksusowych restauracjach, do których jeżdżono rikszami.
Niewielu żyło wtedy dostatnio. Gdy wracałem wieczorem do domu, codziennie widywałem siedzącą we wnęce jednego z domów przy Siennej kobietę, śpiewającą smutne rosyjskie pieśni. Zawsze zaczynała żebrać dopiero po zmierzchu, jakby obawiała się, że ktoś mógłby ją rozpoznać. Miała na sobie szary kostium, którego elegancki wygląd świadczył o tym, że jego właścicielka przeżywała kiedyś lepsze czasy. Jej ładna twarz w szarym świetle zapadającego zmierzchu sprawiała wrażenie martwej, a oczy utkwione były ciągle w jeden punkt, gdzieś ponad głowami przechodniów. Śpiewała przyjemnym, niskim głosem, przygrywając sobie melodyjnie na akordeonie. W całej jej postawie i w tym, jak opierała się o ścianę, dawało się rozpoznać kobietę z wyższych sfer, którą tylko wojna mogła zmusić do zarabiania w ten sposób na swoje utrzymanie. Ale nie szło jej źle. W ozdobionym jasnokolorowymi wstążkami tamburynie, który z pewnością uważała za symbol stanu żebraczego i który stawiała u swych stóp, tak by nikt nie wątpił, że oczekuje wsparcia, znajdowało się zawsze sporo monet, a czasem nawet banknoty pięćdziesięciozłotowe. I ja wychodziłem, gdy tylko mogłem, nie wcześniej niż po nadejściu zmierzchu, ale z zupełnie innych powodów. Wśród wielu uciążliwych, skierowanych przeciw Żydom zarządzeń było jedno niepisane, którego należało bezwzględnie przestrzegać: mężczyźni pochodzenia żydowskiego musieli się pokłonić przed każdym napotkanym niemieckim żołnierzem. Ten idiotyczny i obraźliwy nakaz doprowadzał Henryka i mnie do białej gorączki. Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by go omijać. Gdy z daleka widzieliśmy nadchodzącego Niemca, przechodziliśmy na drugą stroną ulicy, a gdy nie dawało się już uniknąć konfrontacji, odwracaliśmy głową, udając, że go nie widzimy, mimo iż zawsze groziło to co najmniej pobiciem. Zupełnie inaczej postępował ojciec. Wyszukiwał większe ulice, by się po nich przechadzać i kłaniając się, pozdrawiał Niemców w przesadnym, ironicznym geście, zachwycony, gdy taki wojskowy, zmylony jego radosną twarzą, odpowiadał mu uprzejmie i z uśmiechem, jak komuś dobrze sobie znanemu. Co wieczór po powrocie do domu nie mógł sobie odmówić przyjemności nadmienienia mimochodem, jak daleko sięgały wówczas jego kontakty: wystarczyło, by wyszedł na chwilę na ulicę, a zaraz otaczały go dziesiątki znajomych. Nie mógł się od nich opędzić i ręka drętwiała mu od ciągłego uchylania kapelusza. Opowiadał nam o tym z filuternym uśmiechem, zacierając ręce z zadowolenia.
Jednakże nie należało lekceważyć wszystkich tych szykan ze strony Niemców. Były częścią programu, który miał na celu utrzymywanie nas w ciągłym nerwowym napięciu i niepokoju o przyszłość. Co parę dni pojawiały się nowe rozporządzenia, pozornie nic nie znaczące, ale dające nam wciąż do zrozumienia, że Niemcy o nas myślą i zapomnieć nie zamierzają.
Zakazano Żydom używania kolei. Musieli uiszczać czterokrotnie wyższą niż Aryjczycy opłatę za przejazd tramwajem. Rozeszły się też pierwsze pogłoski o tworzeniu getta. Krążyły przez dwa dni, doprowadzając ludzi do szaleństwa, by nagle ucichnąć.
4 Getto
Gdy w końcu listopada słoneczne dni wyjątkowo długiej w tym roku jesieni stawały się rzadkością i coraz częściej padał zimny, ulewny deszcz, po raz pierwszy otarliśmy się wraz z ojcem i Henrykiem o śmierć. Pewnego wieczora zasiedzieliśmy się w trójką u jednego ze znajomych i gdy spojrzałem na zegarek, stwierdziłem z przerażeniem, że za chwilą zaczyna się godzina policyjna. Trzeba było natychmiast wychodzić. Nie mieliśmy wprawdzie szans, by zdążyć na czas do domu, ale przecież chwila spóźnienia nie mogła być aż tak wielkim grzechem. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy.
Założyliśmy płaszcze, pożegnaliśmy się pośpiesznie i wybiegliśmy na ulicę. Było ciemno i prawie pusto. Deszcz smagał nas po twarzach, podmuchy porywistego wiatru szarpały szyldami, a cała okolica wypełniona była metalicznym klekotem. Z podniesionymi kołnierzami staraliśmy się iść wzdłuż ścian domów tak szybko i cicho, jak tylko było to możliwe. Byliśmy już na ulicy Zielnej i wydawało się, że szczęśliwie dotarliśmy do domu, gdy nagle zza rogu wynurzył się patrol żandarmerii. Nie starczyło czasu, by się wycofać lub ukryć. Stanęliśmy w oślepiającym świetle latarek, a jeden z żandarmów zbliżył się do nas, żeby przyjrzeć się dokładniej naszym twarzom.
– Jesteście Żydami?
Pytanie miało charakter raczej retoryczny, bo nie czekał na odpowiedź:
– No tak…
W jego głosie dało się wyczuć zarówno nutę triumfu, że udało mu się upolować tak wspaniałą zwierzynę, jak też groźbę i drwinę. Zanim zdołaliśmy zorientować się, co zamierzają, postawili nas twarzami do ściany, odeszli parę kroków i odbezpieczyli karabiny. Tak więc miała wyglądać nasza śmierć… Nadejdzie za parę sekund. Potem będziemy jeszcze leżeli w kałużach krwi z roztrzaskanymi czaszkami do następnego dnia, zanim nie dowiedzą się o wszystkim siostry z matką i tu nie przybiegną. Znajomi będą sobie czynili wyrzuty, że pozwolili nam wyjść od siebie o tak późnej porze. Wszystkie te myśli przewijały mi się przez głowę, nie docierając w pełni do mojej świadomości, jakby dotyczyły kogoś zupełnie innego. Usłyszałem, jak ktoś powiedział: