Выбрать главу

– To jest już koniec!

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że był to mój własny głos. Ktoś głośno zapłakał. Odwróciłem głowę i w świetle latarek ujrzałem ojca klęczącego na mokrym asfalcie. Szlochając, błagał żandarmów o darowanie nam życia. Jak mógł się tak poniżać! Henryk stał pochylony nad ojcem, szeptał coś do niego i próbował go podnieść. Henryk, mój brat, z jego wiecznie sarkastycznym śmiechem, miał w tym momencie w sobie coś rozbrajającego i delikatnego. Nigdy go takim nie widziałem. Musiał w nim tkwić najwyraźniej jeszcze jeden, zupełnie inny człowiek, z którym mógłbym się nawet dobrze rozumieć i z którym nie kłóciłbym się nieustannie, gdybym tylko miał okazję go wcześniej poznać. Odwróciłem się z powrotem do ściany. Nasza sytuacja była nadal beznadziejna. Ojciec płakał, Henryk próbował go uspokoić, a Niemcy nadal w nas celowali. Nie widzieliśmy ich zza ściany światła.

Nagle, w ułamku sekundy poczułem instynktownie, że śmierć już nam nie grozi. Minęło parę sekund i usłyszeliśmy wrzask:

– Kim jesteście z zawodu?

Henryk, z niezwykłym opanowaniem, głosem tak spokojnym, jak gdyby nic niezwykłego się nie działo, odpowiedział w naszym imieniu:

– Jesteśmy muzykami.

Jeden z żandarmów podszedł bliżej, złapał mnie za kołnierz i potrząsał z wściekłością, mimo że nie mógł mieć już żadnych ku temu powodów, skoro postanowił darować nam życie.

– Macie szczęście, że trafiliście na muzyka! Uderzył mnie tak, że zatoczyłem się pod ścianę.

– Uciekać!

Rzuciliśmy się przed siebie w ciemność, by jak najszybciej zniknąć z zasięgu latarek, w obawie, że mogą jeszcze przemyśleć swoją decyzją. Słyszeliśmy z coraz większego oddalenia nasilającą się kłótnie,. Dwaj pozostali żandarmi czynili naszemu wybawcy wyrzuty, że nie zasługujemy na współczucie, bo przecież wojna, w której teraz giną niewinni Niemcy, wybuchła tylko z naszej winy.

Niestety, Niemcy nie ginęli tak szybko, jak szybko udawało im się bogacić. Coraz częściej niemieckie bandy nachodziły mieszkania Żydów, okradając je z wartościowych przedmiotów i mebli, które wywożono ciężarówkami. Przerażeni ludzie wyzbywali się co cenniejszych rzeczy, by zastąpić je bezwartościowymi, które nie nęciłyby już nikogo. My także sprzedaliśmy prawie wszystko, co mogłoby mieć jakąś wartość, ale nie z obawy przed napadami, lecz dlatego, że powodziło nam się coraz gorzej. Nikt z naszej rodziny nie miał żyłki handlowej. Regina próbowała, ale nic jej z tego nie wyszło. Jako prawnik posiadała silne poczucie sprawiedliwości i nie umiała żądać podwójnej ceny za jakiś przedmiot. Szybko zrezygnowała z handlu, by zająć się dawaniem korepetycji. Ojciec, matka i Halina udzielali lekcji muzyki, a Henryk uczył angielskiego. Tylko ja nie mogłem się zmusić w tym czasie do jakiejkolwiek pracy zarobkowej. Pogrążony w głębokiej depresji, zdobywałem się tylko od czasu do czasu na pracę nad instrumentacją mojego concertina. W drugiej połowie listopada, bez podania jakichkolwiek powodów, Niemcy rozpoczęli ogradzanie drutem kolczastym północnej strony ulicy Marszałkowskiej. Natomiast w końcu miesiąca ukazało się obwieszczenie, w które z początku nikt nie mógł uwierzyć. Przekraczało ono nasze najczarniejsze nawet oczekiwania: między 1 a 5 grudnia wszyscy Żydzi mieli zaopatrzyć się w białe opaski z naszytą biało-niebieską gwiazdą Dawida. Mieliśmy więc być napiętnowani i publicznie wyróżniać się z tłumu jako „przeznaczeni do odstrzału”. Przekreślano tym samym kilkaset lat postępu ludzkiego humanizmu, który zastąpiono metodami ciemnego średniowiecza.

Inteligencja żydowska zamykała się teraz na całe tygodnie w dobrowolnym areszcie domowym. Nikt nie miał odwagi wyjść na ulicę z opaską na ręku, a gdy się tego nie dawało w żaden sposób uniknąć, próbowano przemykać się niepostrzeżenie, z opuszczoną ku ziemi, pełną wstydu i bólu twarzą.

Nadeszły miesiące nadspodziewanie ciężkiej zimy. Mróz zdawał się dodatkowo sprzyjać Niemcom w prześladowaniu ludzi. Utrzymywał się całymi tygodniami, a tak niskich temperatur nie pamiętali najstarsi ludzie w Polsce. Nie można było prawie wcale kupić węgla, a jego cena wzrosła do niemożliwych granic. Pamiętam, że bywały dni, kiedy pozostawaliśmy w łóżkach, ponieważ w mieszkaniu nie mogliśmy wytrzymać z zimna.

Podczas największych mrozów nadchodziły do Warszawy transporty Żydów wysiedlanych z zachodniej części Polski. Do miasta udawało się dotrzeć tylko części z nich. W miejscach zamieszkania załadowywano ich do służących do transportu bydła wagonów, które plombowano, a zamkniętych w ten sposób ludzi wieziono bez jedzenia, wody i ogrzewania często przez wiele dni. Gdy transporty przyjeżdżały do celu, rzadko kiedy więcej niż połowa ludzi pozostawała jeszcze przy życiu, a jeśli już, to z potwornymi odmrożeniami. Pozostali, martwi, sztywni z zimna, stali stłoczeni między żywymi i przewracali się na ziemię, gdy otwierano klapy wagonów.

Wydawało się, że nie może być gorzej. Tak myśleli tylko Żydzi, Niemcy zaś byli odmiennego zdania. Zgodnie ze swoimi założeniami stopniowego nasilania terroru, wydali nowe rozporządzenia. Pierwsze z nich zapowiadało wywóz na roboty do obozu koncentracyjnego, gdzie otrzymamy należyte wychowanie socjalne, co pozwoli nam przestać być „pasożytami na zdrowym organizmie rasy aryjskiej”. Pracować mieli zdrowi mężczyźni w wieku od dwunastu do sześćdziesięciu lat oraz kobiety w wieku od czternastu do czterdziestu pięciu lat. Drugie obwieszczenie określało przebieg rejestracji i wywózki. Niemcy nie chcieli się tym zajmować i postanowili zlecić to zadanie Gminie Żydowskiej. Mieliśmy być katami samych siebie, własnymi rękami przygotować swój koniec, popełnić coś w rodzaju prawnie usankcjonowanego samobójstwa. Transport zaplanowano na początek wiosny.

Gmina postanowiła zrobić wszystko, by – ile było to możliwe – oszczędzić inteligencję. Za tysiąc złotych od osoby zastępowała fikcyjnie zarejestrowanego jakimś robotnikiem z żydowskiego proletariatu. Oczywiście nie cale w ten sposób zebrane pieniądze trafiły w ręce tych biedaków: urzędnicy gminy też musieli finansować swoje życie, życie suto zakrapiane wódką z przekąskami.

W końcu nadeszła wiosna. Spodziewane transporty nie nastąpiły. I tym razem miało się okazać, że oficjalne decyzje Niemców nie zawsze były realizowane. Wręcz przeciwnie – zapanowało trwające kilka miesięcy odprężenie w stosunkach żydowsko-niemieckich, które wydawało się tym bardziej realne, im bardziej obie strony poświęcały uwagę wydarzeniom na froncie.

Spodziewaliśmy się, że alianci, którzy mieli dość czasu, by się przez zimę przygotować, z wiosną zaatakują Niemcy jednocześnie z Francji, Belgii i Holandii, że przełamią linię Zygfryda, zajmą Bawarię, Zagłębie Saary i północną część Niemiec, zdobędą Berlin, by najpóźniej latem wyzwolić Warszawę. Cale miasto żyło w podniosłym oczekiwaniu na to natarcie, jak na jakieś święto. W tym czasie Niemcy wkroczyli do Danii, co zdaniem miejscowych „polityków” nie mogło mieć żadnego znaczenia – zostaną tam okrążeni. 10 maja rozpoczęła się ofensywa, ale nie aliancka, lecz niemiecka. Holandia i Belgia uległy wrogowi, napadnięto na Francję, ale tym bardziej nie należało tracić nadziei. Powtarzał się rok 1914. Siłami francuskimi dowodzili nawet ci sami ludzie, co wtedy: Petain, Weygand – wyborni taktycy ze szkoły Focha. Można było ufać, że stawią dziś czoła Niemcom nie gorzej niż wówczas.