Выбрать главу

— Niech pan nie plecie bzdur. Piasecznik w pierwszym stadium rozwoju jest bardziej podobny do plemnika niz do dziecka. W naturalnych warunkach wojny kontroluja ich rozrost, ich 1iczebnosc. Tylko jeden na sto osiaga drugie stadium. Tylko jeden na tysiac — trzecie i ostatnie, i staje sie taki, jak Shade. Dorosle piaseczniki nie darza malych mamek specjalnym sentymentem. Jest ich zbyt wiele, a ich owadopodobni ruchomi sa jak plaga. — Westchnela. — A cala ta rozmowa zzera czas. Bialy piasecznik wkrótce sie ocknie. Nie bedzie pan mu juz potrzebny, a nienawidzi pana i bedzie bardzo glodny. Przemiana jest bardzo wyczerpujaca. Zarówno przedtem, jak i potem mamka musi miec zapewniona ogromna ilosc pozywienia. A wiec musi pan stamtad uciekac. Zrozumial pan?

— Nie moge — jeknal Kress. — Mój slizgacz jest zniszczony, a zadnego z pozostalych nie potrafie uruchomic. Czy moze pani po mnie przyleciec?

— Tak — odpowiedziala Wo — Wylecimy natychmiast, oboje, ale do pana jest dwiescie kilometrów, a poza tym musimy wziac ekwipunek, potrzebny do uporania sie z tymi zdegenerowanymi piesecznikami, które pan stworzyl. Pan nie moze tam na nas czekac. Ma pan nogi. Niech ich pan uzyje. Prosze isc na wschód, mozliwie dokladnie na wschód. I mozliwie jak najszybciej. Tamtejsza okolica jest niemal zupelnie pusta, odnajdziemy pana z latwoscia. Zrozumial pan?

— Tak — powiedzial Kress. — Tak, tak.

Rozlaczyli sie i Kress szybko poszedl w strone drzwi. Byl w polowie drogi, gdy uslyszal jakis dzwiek, cos posredniego miedzy peknieciem a rozdarciem.

Jeden z piaseczników otworzyl sie. Ze szczeliny wysunely sie cztery male wymazane rózowo-zólta ciecza raczki i zaczely rozrywac martwa skóre.

Kress zaczal biec.

Nie wzial pod uwage upalu.

Wzgórza byly suche i skaliste. Kress biegl tak szybko, jak potrafil byle dalej od domu. Biegl az zaczely go bolec zebra i juz nie mógl zlapac oddechu. Potem szedl, ale gdy tylko troche odpoczal, znów puscil sie biegiem. Przez blisko godzine szedl i biegl na przemian, szedl i biegl pod palacymi promieniami jaskrawego slonca. Pocil sie obficie i zalowal, ze nie pomyslal o tym, by wziac ze soba troche wody. Co chwile patrzyl w niebo w nadziei, ze zobaczy Wo i Shade’a, nadlatujacych, by go zabrac. Nie byl stworzony do takiej wedrówki. Bylo zbyt goraco i zbyt sucho, a on zawsze mial slaba kondycje. Ale szedl naprzód, gnany przypomnieniem tego oddechu tam, w piwnicy i mysla o wijacych sie malych potworkach, które do tej pory juz na pewno rozpelzly sie po calym domu. Mial nadzieje, ze Wo i Shade beda umieli sobie z nimi poradzic.

Mial swoje plany, dotyczace tej pary. Zdecydowal, ze to wszystko ich wina i ze musza za nia odpokutowac. Lissandra nie zyla, ale on znal jeszcze innych, którzy parali sie tym samym rzemioslem. Zemsci sie. Przyrzekal to sobie dziesiatki razy, pocac sie i wytezajac sily, by isc naprzód ciagle na wschód.

Przynajmniej mial nadzieje, ze to byl wschód. Nie potrafil dokladnie ustalac kierunków, a poza tym nie byl pewny, w która strone uciekal na poczatku, gdy ogarnela go panika. Od tamtej jednak pory staral sie stosowac do rady Wo i isc w strone, która wydawala mu sie byc wschodem.

Ucieczka trwala juz kilka godzin, a pomoc wciaz nie nadchodzila. Kress zaczal sie utwierdzac w przekonaniu, ze to jednak nie byl wschód.

Gdy minelo kilka nastepnych godzin, zaczal sie bac. A jesli Wo i Shade nie beda mogli go odnalezc? Umrze na tym pustkowiu. Nie jadl od dwóch dni, byl slaby i wystraszony, gardlo mial zdretwiale z braku wody. Za chwile nie bedzie mógl isc dalej — slonce chylilo sie ku zachodowi, a w ciemnosciach juz zupelnie sie zgubi. Dlaczego oni sie nie pojawiaja? Moze jednak piaseczniki ich zjadly?

Strach znów do niego powrócil, wypelnil go, a wraz z nim ogromne pragnienie i straszliwy glód. Lecz nadal szedl potykal sie. Dwukrotnie sie przewrócil. Za drugim razem skaleczyl sobie reke o kamienie i rana zaczela krwawic. Ssal ja, martwiac sie mozliwoscia infekcji…

Za jego plecami slonce dotknelo horyzontu. Zrobilo sie troche chlodniej i Kress byl za to wdzieczny. Zdecydowal sie isc az do zapadniecia zupelnych ciemnosci, a potem przycupnac gdzies na noc. Z pewnoscia byl juz dostatecznie daleko, by nie obawiac sie piaseczników, a Wo i Shade na pewno znajda go skoro tylko wstanie swit.

Gdy wszedl na szczyt kolejnego wzniesienia, zobaczyl przed soba zarys budynku. Nie byl on tak duzy, jak jego dom, ale zupelnie wystarczajacy. Oznaczal dach nad glowa, bezpieczenstwo. Kress krzyknal i pobiegl w jego kierunku. Jedzenie i picie… Musi cos zjesc, juz teraz czul w ustach smak potraw. Zbiegal w dól wzgórza, wymachujac rekami i krzyczac. Bylo juz niemal zupelnie ciemno, ale jeszcze mógl dostrzec sylwetki kilkorga bawiacych sie przed domem dzieci.

Pomocy! — krzyknal. — Hej, pomocy!

Ruszyly biegiem w jego strone.

Kress zatrzymal sie gwaltownie.

— Nie — powiedzial. — Och, nie.

Cofnal sie kilka kroków, posliznal na piasku, wstal i próbowal uciekac. Zlapaly go z latwoscia. Byly upiornymi malymi stworzeniami o wylupiastych oczach i ciemno pomaranczowej skórze. Próbowal sie wyrwac, daremnie. Byly niewielkie, ale kazde mialo cztery rece, a Kress tylko dwie.

Poniosly go w strone domu. Byla to smutna, nedzna budowla, sklecona z juz obsypujacego sie piasku, ale drzwi do niej byly calkiem duze. I ciemne. I oddychaly…

To bylo straszne, ale nie to wyrwalo z gardla Kressa wrzask przerazenia. Wrzeszczal z powodu malych pomaranczowych dzieci, które wypelzaly z domu i przygladaly mu sie beznamietnie, gdy je mijal.

Wszystkie mialy jego twarz.