Armie cofnely sie. Kress ruszyl, zdecydowany przebic sie przez nie ku mamkom.
Ucieczka natychmiast zostala przerwana. Tysiac piaseczników runelo ku niemu jak fala.
Kress oczekiwal przeciwuderzenia. Utrzymal pozycje, szybkimi ruchami zamiatajac przed soba swym mgielnym mieczem.
Piaseczniki szly na niego i umieraly. Niektóre sie przebily; nie mógl przeciez rozpylac trucizny wszedzie jednoczesnie. Poczul, jak wspinaja mu sie po nogach, jak ich szczypce daremnie usiluja przeciac wzmocniony plastyk kombinezonu. Zignorowal je i kontynuowal rozpylanie.
Potem zaczal czuc miekkie uderzenia w kark i w glowe. Zadrzal, okrecil sie i spojrzal w góre. Sciana jego domu zyla, pokryta setkami piaseczników. Wspinaly sie, odbijaly i jak deszcz spadaly na niego i wszedzie wokól niego. Jeden wyladowal na oslonie twarzy, usilujac przez dluga, straszna sekunde, zanim Kress stracil go na ziemie, siegnac szczypcami ku oczom.
Kress podniósl wylot weza, spryskujac powietrze, spryskujac dom, rozsiewajac pestycyd, az wszystkie piaseczniki ponad nim byly martwe lub zdychaly. Trujaca mgla opadla na niego, drazniac gardlo. Kaszlal i rozpylal dalej. Dopiero, gdy front domu byl zupelnie czysty, skierowal uwage z powrotem na ziemie.
Byly wszedzie — wokól niego, na nim. Dziesiatki uwijaly sie po jego ciele, setki innych spieszyly, by sie do nich przylaczyc. Skierowal mgle w ich strone.
W chwile pózniej strumien pestycydu sie urwal. Kress uslyszal glosny syk za plecami i spomiedzy jego ramion wyplynal smiercionosny oblok, osnuwajac go, duszac, palac i zacmiewajac oczy.
Powiódl dlonia wzdluz weza i cofnal ja pokryta zdychajacymi piasecznikami. Waz byl przeciety, przegryzly go na wylot. Kress, okryty calunem pestycydu, oslepiony, wrzasnal i zaczal biec w strone domu, po drodze stracajac z siebie male ciala.
Wbiegl do srodka, zaryglowal drzwi i rzucil sie na dywan. Taczal sie w te i z powrotem tak dlugo, az upewnil sie, ze zgniótl wszystkie, które jeszcze na nim zostaly. Kanister, juz niemal zupelnie pusty, posykiwal slabo. Kress zrzucil kombinezon i wbiegl pod prysznic. Ostry, goracy strumien poparzyl go, skóra zaczerwienila sie i uwrazliwila, jednak przestala cierpnac.
Wlozyl swe najciezsze ubranie — gruby skórzany komplet — wytrzasajac je przedtem nerwowo. „Cholera, cholera” — mruczal caly czas. Gardlo mial zupelnie suche. Po starannym przeszukaniu holu wejsciowego i upewnieniu sie, ze nie ma w nim piaseczników, uznal, iz moze odpoczac. Usiadl i nalal sobie drinka.
„Cholera” — powtórzyl. Dlon mu drzala i czesc trunku rozlala sie na dywan.
Alkohol uspokoil go, ale, nie splukal strachu. Wypil druga szklanke i ostroznie podszedl do okna. Po grubej, plastykowej szybie chodzily piaseczniki. Wzdrygnal sie i wycofal ku konsoli lacznosci. Pomyslal, ze musi wezwac jakas pomoc. Zadzwoni do wladz regionu, przyjda policjanci z miotaczami ognia i … Przerwal w polowie wystukiwania numeru i jeknal. Nie moze wezwac policji. Musialby im powiedziec o bialych w piwnicy i policjanci znalezliby tam ciala. Byc moze do tej pory mamka poradzila sobie z Cath m’Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian.
Nawet jej nie pocial. Poza tym zostaly kosci. Nie, policje moze wezwac dopiero w ostatecznosci.
Usiadl przy konsoli, marszczac czolo. Posiadany przez niego sprzet lacznosci zajmowal cala sciane, z jego pomoca mógl sie polaczyc z kazdym mieszkancem Balduru. Mial duzo pieniedzy i byl pomyslowy — zawsze byl dumny ze swej pomyslowosci. Jakos sobie z tym wszystkim poradzi.
Przez,chwile zastanawial sie, czy nie zadzwonic do Wo, ale niemal natychmiast z tego zrezygnowal. Wo zbyt duzo wiedziala, bedzie zadawala pytania. Nie ufal jej. Nie, on potrzebowal kogos, kto zrobi to, co zostanie mu polecone bez zadawania pytan.
Zmarszczka zniknela z jego czola, na twarz wyplynal usmiech. Simon Kress mial kontakty. Wystukal na klawiaturze juz od bardzo dawna nie uzywany numer.
Na ekranie zmaterializowala sie kobieca twarz — otoczona bialymi wlosami, pozbawiona wyrazu, o dlugim, zakrzywionym nosie.
— Simon — powiedziala dziarskim, energicznym glosem. — Jak tam interesy?
— Znakomicie, Lissandra — odpowiedzial. — Mam dla ciebie robote.
— Usuniecie? Moja cena podniosla sie od twego ostatniego zlecenia, Simon. Przeciez minelo juz niemal dziesiec lat.
— Dostaniesz, ile bedziesz chciala. Wiesz przeciez, ze jestem hojny. — Potrzebuje cie do przeprowadzenia malego odrobaczenia.
Usmiechnela sie nieznacznie:
— Nie musisz uzywac eufemizmów. Linia jest ekranowana.
— Nie, ja mówie serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami. Uwolnij mnie od nich. Zadnych pytan. Jasne?
— Jasne.
— To dobrze. Bedziesz potrzebowala… och, trzech lub czterech ludzi, wyposazonych w miotacze ognia albo lasery, czy cos w tym rodzaju. Wlózcie ognioodporne kombinezony. Przyleccie tu do mnie. Od razu zobaczycie, na czym to polega. Insekty. Bardzo, bardzo duzo insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie wszystko co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i ja wam pokaze, co jeszcze trzeba zrobic. Jak szybko tu mozecie byc?
— Wylecimy za godzine — odpowiedziala z kamienna twarza.
Lissandra dotrzymala slowa. Przyleciala czarnym oplywowym slizgaczem, przywozac ze soba trzech pomocników. Kress przygladal sie im bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego pietra. Byli jednakowi — w ciemnych plastykowych kombinezonach z zaslaniajacymi twarz maskami. dwóch z nich mialo przenosne miotacze ognia, trzeci dzialko laserowe i granaty. Lissandra — Kress poznal ja po sposobie, w jaki wydawala rozkazy — nie miala broni.
Powoli, na malej wysokosci, przelecieli nad, posiadloscia, rozpoznajac sytuacje. Piaseczniki dostaly szalu. Szkarlatne i hebanowe kreski biegaly i krecily sie jak w amoku. Ze swego punktu obserwacyjnego Kress dokladnie widzial wznoszacy sie na wysokosc czlowieka zamek czarnych. Jego mury roily sie od obronców, nieprzerwany, smolisty strumien wplywal przez brame do wnetrza.
Slizgacz Lissandry wyladowal obok pojazdu Kressa, pomocnicy wyskoczyli na zewnatrz i zdjeli bron z ramion. Wygladali jak maszyny, nieludzko, smiertelnie groznie.
Czarna armia rozwinela sie miedzy nimi a zamkiem. Czerwone… — Kress nagle zdal sobie sprawe z tego, ze nigdzie nie widac czerwonych. Rozejrzal sie uwaznie. Gdzie one sie mógly podziac?
Lissandra wyciagnela reke i krzyknela — mezczyzni z miotaczami odwrócili sie ku piasecznikom. Ich bron kaszlnela glucho i zaczela ryczec, wypuszczajac dlugie jezory blekitno-szkarlatnego ognia. Piaseczniki skrecaly sie, kurczyly i zdychaly. Mezczyzni zaczeli przesuwac ogien w prawo i w lewo sprawnymi, skoordynowanymi ruchami. Ostroznie, krok po kroku, postepowali naprzód.
Czarna armia plonela i rozpadala sie, piaseczniki uciekaly we wszystkie strony — niektóre z powrotem ku zamkowi, inne wprost na wroga. Zadnemu nie udalo sie dobiec do trzymajacych miotacze mezczyzn. Ludzie Lissandry byli fachowcami wysokiej klasy.
Nagle jeden z nich sie potknal..
Lub tak to wygladalo. Kress spojrzal uwazniej i zobaczyl, ze grunt pod jego nogami sie zapadl. Tunele — pomyslal, czujac nagle uklucie strachu — tunele, jamy, pulapki. Mezczyzna zanurzyl sie glebiej, juz niemal po pas. Nagle ziemia wokól niego jakby eksplodowala. Chwile pózniej byl pokryty setkami szkarlatnych piaseczników. Odrzucil miotacz i zaczal goraczkowo wyszarpywac je ze swego ciala. Krzyczal, strasznie krzyczal. Jego kolega zawahal sie, potem wykonal pólobrót i wystrzelil.
Klab plomienia pochlonal pospolu czlowieka i piaseczniki. Mezczyzna, usatysfakcjonowany, odwrócil sie z powrotem ku zamkowi i zrobil krok naprzód. Jego stopa przebila wierzchnia warstwe ziemi i zniknela w niej az po kostke. Usilowal ja wyciagnac i uciec, jednak piaszczysty grunt wokól niego zapadal sie, nie dajac oparcia. Stracil równowage i upadl, mlócac wkolo rekami. Piaseczniki byly wszedzie — zywa, falujaca masa zalala go natychmiast, wijacego sie, rzucajacego. Miotacz ognia lezal obok, zapomniany i bezuzyteczny.