W akcji gromadzenia naukowców specjalizowała się pewna międzynarodowa fundacja o tak szacownej renomie, że wprost nie wypada przytoczyć jej pełnej nazwy. Naukowcy przez nią zwerbowani znikali na parę lat, po czym albo wracali jako zamożni ludzie, albo wszelki słuch po nich – wyjątek stanowiły duże przekazy pieniężne dla rodzin – ginął. Dotyczyło to wszystkich uczestników programu M/t.
Roy Ziegler ukończył Princeton z trzecią lokatą. Stwarzało to wspaniałe możliwości startu. I rzeczywiście start miał imponujący, instytuty badawcze biły się o Zieglera, w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał profesurę. Obok nauki miał jednak Roy dwie sprzeczne, gdy się im folguje w nadmiarze, namiętności – kobiety i wódkę. Tworzyło to prawdziwy trójkąt sprzeczności, w którym dwa boki zaprzeczały trzeciemu. Już w młodości Ziegler zauważył, choćby w szatni po basenie, że jego męskie parametry odbiegają in minus od średniej przeciętnej kolegów. Myślał jednak, że nadrobi ten defekt intensywnymi ćwiczeniami. Niestety. W wypadku Zieglera gdy przychodziło do czynów, kończyło się kompromitacją. Początek flirtu przebiegał zazwyczaj znakomicie, Roy imponował inteligencją, dowcipem, świetnie tańczył i brawurowo prowadził samochód. Kiedy jednak samochód ów wywiózł już żądną przygody koleżankę, laborantkę, czy choćby poznaną w supermarkecie ekspedientkę, i dochodziło do wstępnych pieszczot, w którymś momencie rozlegał się śmiech dziewczyny lub szept niedowierzania – “Ech, biedaku"! Owszem, czasem litość partnerki sprawiała, że dochodziło do finału. Ale i tak sztuka kończyła się na pierwszym akcie. Kuracja hormonalna przyniosła zmianę na gorsze. Mówiąc językiem nauk ścisłych – nie zmieniając masy wzmogła energię. Ta wymagała rozładowania, jako że nagromadzony potencjał potrzebuje wyzwolenia. Weekendy, w tygodniu Ziegler pracował jak szaleniec, wypełniały więc jednorazowe skoki, w coraz to dalsze okolice. W środowisku utrwalała się niepoważna renoma Roya-samca, a obiektami zaspokajania jego chuci stawały się młodociane prostytutki lub potrzebujące szmalu ćpunki.
W rezultacie, jeszcze przed uchwyceniem posady w laboratorium koncernu Exxon, doktor Ziegler złapał złośliwego syfilisa i zmagał się z nim przez parę miesięcy. Potem ożenił się ze spokojną panną Woods, starszą od niego o dziesięć lat, macierzyńską i opiekuńczą.
Pożycie harmonijne i owocne, co roku rodził się mały Zieglerek, nie zaspokajało seksualnych ambicji naukowca. Rosnącą w miarę upływu lat awersję do “chudej gidii" nazywanej żoną, osłabiał jedynie kumpel w płynie Johnny Walker, pocieszycie! i powiernik przydługich weekendów. W odróżnieniu od pani Ziegler, Jaś Wędrowniczek okazał się w pożyciu niesłychanie zaborczy. Z weekendów przerzucił się na poniedziałki, przeniknął do laboratorium, stał się stałym partnerem pięciodniówek, tygodniówek. I wreszcie sprawił, że w wieku trzydziestu pięciu lat profesor Ziegler przestał odróżniać tablicę Mendelejewa od portretu Einsteina. Pani Ziegler odeszła z trójką potomków i gdyby nie życzliwa ręka fundacji, która wygrzebała zdymisjonowanego naukowca z dna rudery w dzielnicy Portorykańczyków i Polaków, jego los byłby typowym losem wielu innych zmarnowanych geniuszy.
Fred Naganiacz – bo takie przezwisko nosił ów palec losu – zaopiekował się Zieglerem. Zaczął od odkażenia, wymycia i ogolenia, potem zapewnił mu dwumiesięczny pobyt w luksusowym ośrodku odwykowym w Nassau, wreszcie dostarczył do Kapsztadu, wcześniej uzyskując cyrograf na dziesięcioletnią pracę naukowca dla Specjalnej Agencji Rządu RPA.
Roy spędził blisko rok w Kraju Przylądkowym. Prowadził badania, publikował w “Physical Review", wypoczywał i nieźle zarabiał. Przez cały czas dyskretnie, acz skutecznie, poddawano go rozmaitym testom. Ziegler wyczuwał, że jego kariera nie jest jeszcze skończona. Choć zniknięcia niektórych z kolegów trochę go niepokoiły. Że coś się kroi sugerowała też pewna rozmowa na trzy dni przed ową dziwną wrześniową niedzielą. I wreszcie w środku przedpołudnia zjawiło się dwóch cywilów, z których jeden okazał legitymację i przedstawił się jako kapitan Maarens. Szeroka, jasna twarz wzbudzała natychmiastową sympatię, wrażenie utwierdzały obyczaje dżentelmena, a miłe uczucia mąciły, może tylko zimniejsze niż tego wymaga norma, oczy, jasnoniebieskie oczy typowego Nordyka.
– Jesteśmy zachwyceni współpracą z panem, profesorze – powiedział Maarens, grzecznie dziękując za drinka. Pańskie wyniki napawają otuchą, gdy myślimy o przyszłości nauki. Toteż chyba nie zdziwi pana, że zamierzamy zaproponować panu zmianę kontraktu. Na korzystniejszy, dużo korzystniejszy.
– To miłe – uśmiechnął się Ziegler.
– Wiążą się z tym pewne niedogodności, przeprowadzka, praca w obiekcie tajnym, ale mam nadzieję, że zarówno sprzęt, jak i towarzystwo, które pan tam zastanie, będzie co najmniej satysfakcjonujące. I niech pan nie myśli, że zwracamy się z taką propozycją do każdego.
– Dziękuję – jeszcze raz uśmiechnął się Roy. – Rozumiem jednak,
że nie dostanę dużo czasu do namysłu.
– Nie – odpowiedział krótko Maarens. Jego milczący towarzysz nie przestawał bawić się szklanką. – Tu może pan zapoznać się z warunkami finansowymi. Na drugim druku ma pan niezbędne ograniczenia. Trzy lata izolacji od rodziny… Ale, zdaje się, że nie jest pan zbyt rodzinnym człowiekiem, profesorze Ziegler.
Naukowiec zajął się lekturą.
– Chciałbym tylko zapytać…
– Pan wybaczy. Czekamy jedynie na odpowiedź: tak lub nie.
– A gdybym powiedział nie?
– Żaden problem. Pozostaje wszystko po staremu. Nie było naszej rozmowy.
Milczący towarzysz wstał i przesuwał palcem po kolorowych grzbietach książek i naukowych periodyków. Zieglerowi przyszło do głowy, że drugi przybysz włącza się do rozmowy, gdy pada słowo nie. Zresztą nie miał zamiaru wymawiać tego słowa.
– Propozycja jest interesująca – powiedział. Maarens uśmiechnął się całą twarzą z wyjątkiem oczu.
– A zatem tak?…
Musieli przelecieć dobry kawał kontynentu, ponieważ jednak kabina pasażerska śmigłowca pozbawiona była okien, Ziegler nie miał możliwości sprawdzenia, w jakim kierunku się udają. I gdy wehikuł osiadł wreszcie na twardym gruncie, mogli znajdować się równie dobrze pod Durbanem, na pograniczu Namibii czy w okolicach Kimberley… Właz otworzył się automatycznie i równie samoczynnie rozciągnęły się składane schodki. Naukowiec przygotowany był, że wyląduje na lotnisku lub, w najgorszym wypadku, na skrawku oszańcowanego stepu. Zaskoczenie. Znajdował się na niewielkim placyku przypominającym dziedziniec renesansowych pałaców. Może zresztą był to pałac. Dookoła ciągnęły się trzy piętra podcieni skąpanych w tropikalnej roślinności. Opodal biła fontanna, w głębi na tarasie rozstawione leżaki i parasole wskazywały raczej na luksusowy ośrodek wypoczynkowy niż na tajną bazę. Poza Zieglerem odwłok śmigłowca wypluł jeszcze dwa kontenerowe sześciany, które przechwycił gładko automatyczny wózek i odjechał z bagażem w stronę niskich, żelaznych drzwi. Przez cały czas pilot nawet nie wyjrzał przez hermetycznie zamknięte okienko. Rozległ się mocny gwizd, silnik wzmógł obroty, i żelazna ważka wystartowała w drogę powrotną.
Wcześniej z obramowania fontanny podniosło się dwóch mężczyzn, wydelegowanych najwyraźniej na powitanie nowego. Starszy, o dobrotliwym wyglądzie prowincjonalnego medyka, lub, mówiąc mniej dostojnie, dobrze wypasionego tucznika, wyciągnął do przybysza krótką, wypielęgnowaną łapkę.
– Witamy w Ogrodzie Nauk, profesorze Ziegler.