– W akcji uczestniczyły dwa samoloty. Jeden większy, specjalnie spreparowany aby uchodzić radarom, udał się w kierunku Ameryki Południowej. Stwierdzono, że dokonał dodatkowego tankowania w starej, nieczynnej bazie na Falklandach. Później jednak dosłownie rozpłynął się. Żadnych śladów, może wpadł do Atlantyku? W każdym razie nikt z piątki uprowadzonych nie pojawił się publicznie, nie skomunikował z rodziną.
– No tak – kiwa głową Admirał – a przypomnijcie mi, co się stało z drugim samolotem?
– Dużo, dużo później szczątki awionetki odnaleźli tubylcy w sercu wyschłych bagnisk Okavango. Rozbite i spalone. Czego nie zdziałał ogień, musiały dokonać hieny i szakale.
– Co zatem mamy? – głos Człowieka-Cytryny jest bardziej suchy niż zwykle.
– Codzienną rutynę. Dalsze penetrowanie środowisk Zielonych. I nowy ślad…
Dwaj wysocy funkcjonariusze ożywiają się.
– Analizując sprawę Marindafontein zbyt skupiliśmy się na Zielonym Śladzie, zbyt łatwo pomijając Czarny.
– Oni? Ależ po ostatnich wypadkach, po aresztowaniach we Frankfurcie i Monachium, po procesie w Paryżu i upadku dyktatury islamskiej w Republice Proroka, Czarna Międzynarodówka jest w rozsypce. Wątpię, żeby oni… – mruczy Admirał.
– Nie złapano jednak legendarnego “camerade Reinera", nie rozszyfrowano ich zasobów finansowych – nieoczekiwanie wspiera Levecque'a major.
– Stwierdziłem, że “camerade Reiner" znał Morelo – dodaje profesor, a rysopis tego terrorysty pasuje do sylwetki szefa napastników, opisanego przez żołnierzy z Marindafontein. W każdym razie Georgijew ma się tym zająć.
– Ten Bułgar?
– Obecnie występuje jako turecki przemytnik broni, Feridun Gassari. Zobaczymy, czego dokona. Muszę być ostrożny w formułowaniu jakichkolwiek prognoz.
– Słusznie – podsumował Admirał.
Audiencja dobiegła końca. Wychodząc, kątem oka profesor napotkał świdrujące spojrzenie szefa.
– Nie ufa mi – pomyślał. – Ale niech i nie ufa, byle nie przeszkadzał. – A potem pomyślał o rozmaitych metodach karania zdrajców i zrobiło mu się znacznie mniej przyjemnie.
9 marca
W malowniczym zakątku Badenii, w jednym z licznych wąwozów w jakie obfituje Schwartzwald znajduje się prywatny pensjonat doktora Horstheima, światowej znakomitości w dziedzinie rehabilitacji. Pensjonat przeznaczony jest dla ludzi bogatych, a ze wszystkich haseł wymyślonych przez Hipokratesa i jego następców najwyższą cenę ma w nim jedno – dyskrecja. Ani prasa, ani nawet policja, nie mają wstępu na teren, gdzie można powiększyć piersi następczyni tronu, poprawić nosek gwieździe filmowej, czy złożyć z kawałków rajdowego championa. Kiedy tylko według mass mediów jakaś postać z pierwszych stron gazet udaje się w niejasnym celu do renomowanej kliniki, można domniemywać, że w istocie przewożona jest dalej, aby po wielu manewrach maskujących, wylądować na prywatnym lotnisku na płaszczyźnie powyżej pensjonatu. Zresztą określenie “pensjonat" nie oddaje w pełni istoty zakładu doktora Horstheima. Posiada on bowiem dwie znakomite sale operacyjne i supernowoczesną stację analiz, wyposażoną w pełny zestaw aparatury od tomografów komputerowych do interholografów.
Po zabiegach i intensywnej terapii pacjenci przenoszeni są do luksusowych pawilonów ukrytych w lesie, gdzie samotnie, lub w towarzystwie wykwalifikowanych pielęgniarek, lektorek, czy nawet gejsz, mogą dochodzić do zdrowia. Podziemny basen i kort tenisowy, sale gimnastyczne i gabinety odnowy biologicznej. Pacjenci są odseparowani i mogą stykać się ze sobą jedynie za zgodą obu stron. Obowiązuje natomiast ścisły zakaz wizyt z zewnątrz…
Pielęgniarka odwinęła bandaż i podała lustro. David przymknął oczy. Spodziewał się zobaczyć twarz Frankensteina. Zaczerpnął powietrza, a potem desperacko podniósł powieki na pełną szerokość.
Domniemany Frankenstein okazał się przystojnym człowiekiem o otwartej, jasnej twarzy i płomiennorudych, irlandzkich włosach. Davidowi zdawało się, że już kiedyś widział tę twarz, miał jednak absolutną pewność, że nie było to jego własne oblicze…
Jasny europejski pigment, inne proporcje nosa, ust. Nawet oczy wydawały się jaśniejsze. Niedawny Hindus wyglądał na rodowitego Irlandczyka. Dass przyjrzał się swym dłoniom. Nie, te pozostały nadal drobne, nieomal kobiece, ale ich barwa również uległa zmianie. Przez chwilę targała nim upiorna myśl – przeszczepili mój mózg w inne ciało. Wstał. Zrzucił koszulę. Tu ślady przebytych kontuzji były wyraźniejsze. Siatka blizn, pozostałość przeszczepów skórnych, wreszcie doskonała proteza zamiast lewej nogi, której nie udało się jednak uratom wać po katastrofie samochodu, przypominały o wydarzeniach sprzed paru miesięcy. O ile jednak chirurg zajmujący się resztą ciała mógł być jedynie znakomitym rzemieślnikiem – twarz wyglądała na dzieło Michała Anioła chirurgii plastycznej.
Dass czytał kiedyś o doświadczeniach ze zmianą pigmentacji. Stosowano już pewne zabiegi mogące niwelować odbarwienia ciała wynikłe z przeszczepów lub oparzeń. Nie miał – pojęcia, że możliwe jest już zmienianie zabarwienia całego osobnika. Pomyśleć tylko, ileż to lat kolorowi marzyli o przemianie w białych, dziś stało się to możliwe, choć akurat status białego człowieka wyraźnie podupadł…
Oczywiście David był uprzedzony o fakcie zmiany swej powierzchowności – nie umniejszyło to jednak jego zaskoczenia.
– Czy jest pan zadowolony? – doktor Horstheim cofnął się o krok i spoza grubych, pozbawionych oprawek szkieł przyglądał się swemu dziełu.
– Jestem trochę…
– Zaskoczony? No cóż, normalny, zdrowy objaw, ale to minie. Słyszałem, że jest pan w dobrej formie, ćwiczył pan przez ostatnie dni. Dlatego na operację twarzy zdecydowaliśmy się na samym końcu, kiedy organizm doszedł do siebie po wstrząsie poprzednich zabiegów. Jak noga?
– Lepsza niż własna. – Dass mówił o tyle szczerze, że sam nie dałby nawet za całego człowieka jednej dziesiątej sumy, którą pochłonęło doskonałe urządzenie ortopedyczne.
– Powinien pan zostać u nas jeszcze ze dwa tygodnie, ale pańscy przyjaciele gwarantują panu opiekę nie gorszą od tutejszej.
– Moi przyjaciele? – powtórzył w duchu. Od chwili, kiedy pod Marindafontein stracił przytomność, nie widział ani Denninghama, ani tego młodego chłopaka, lana, ani pięknej dziewczyny w kostiumie pielęgniarki. Potem, kiedy ocknął się tu w klinice, cała przeszłość wydawała mu się archipelagiem poszarpanych faktów, mirażem zdradliwych płycizn nieświadomości. Cały czas jednak intuicyjnie czuł, że jest pod właściwą opieką, że akcja się powiodła, toteż ze stoickim spokojem zajmował się rehabilitacją. I czekał.
– Jest gość do pana – powiedziała pielęgniarka – przepisy uniemożliwiają bezpośredni kontakt, dysponujemy jednak wideotelefonem.
Na wózeczku, którym normalnie rozwożą lekarstwa, oczekiwał monitor. Pielęgniarka i lekarz taktownie wycofali się. Dass przycisnął włącznik. Ekran wypełniła twarz Lenni Wilde'a. Dzięki Allachowi, przynajmniej ten się nie zmienił!
– To ty, chłopie? Ten skubany Irlandczyk to ty? – wychrypiał Lenni swoim charakterystycznym cockneyem. Nigdy w życiu nie uwierzę!
Dass znalazł metodę. Pochylając się nad kamerą ukazał galerię swych olśniewających, sztucznych zębów i syknął:
– Jest. Marindafontein. Ziegler.
– Nie podoba mi się to, drogi prezesie – Tardi zapadł głęboko w skórzaną paszczę fotela, który usłużnie wskazał mu gospodarz. – Co ten Burt sobie wyobraża? Traktuje nas jak dzieci? Zatyka buzię cukierkiem ćwierćinformacji, rozdziela zadania niczym brygadzista…
Pastor Lindorf stał milcząco, wpatrując się przez panoramiczne okno na wspaniały pejzaż doliny Rodanu, tu jeszcze wąskiej rzeczułki oblewającej dwugarbne wzgórze z zamkiem i katedrą spoza których w oddali rysowały się ośnieżone wierchy Alp.
– Denningham wie co robi – rzekł po pauzie – życie nauczyło go ostrożności. I ja uważam, że im mniej ludzi wie o szczegółach, tym większa szansa powodzenia.
– Jest nas kilkoro – upierał się Argentyńczyk – wspólnie podjęliśmy grę. Jeśli my nie będziemy mieli do siebie zaufania…