Siedziałem i trząsłem się. Miałem gorączkę. Może był to jedynie wynik poparzeń, w każdym razie czułem się jak przysłowiowy piesek co wypadł z sań. Nieszczęśliwy, chory i przerażony. Za to Barbara wydawała się być wykonana z żelaza. Z nie korodującego żelaza! Nie okazywała zmęczenia, choć musiała być piekielnie zmordowana. W końcu to ona – o wstydzie! – targała cały nasz bagaż. Gdzieś w pobliżu zawyło jakieś zwierzę – hiena, szakal? Za jedyną obronę mógł nam posłużyć śrubokręt i scyzoryk. Cała broń przepadła w ogniu.
Panna Gray wygrzebała trochę suchego chrustu i roznieciła pod kłodą, pół metra od nas, maleńkie ognisko. Dzięki chmurom mogliśmy się nie bać lotniczego zwiadu. Potem zjedliśmy konserwę i wtuliliśmy się w siebie jak dwójka bliźniąt w łonie matki. Czułem ciepło wspaniałego ciała Barbary, jej prowokujące krągłości, ale naprawdę byłem zbyt zmęczony, by wyciągnąć z tego dalej idące wnioski.
Obudziło mnie nieprzyjemne szarpnięcie!
Wciąż padał deszcz. Ognisko ledwie dymiło. Więcej zobaczyć nie mogłem, oślepił mnie bowiem silny snop światła z latarki.
– Wstań i podnieś ręce do góry – warknął ktoś koślawą angielszczyzną.
Wstałem. Ciemne, małpie ręce obszukały mnie zwinnie, wyłuskując z kieszeni scyzoryk. Padło parę słów w nieznanym narzeczu, które niewątpliwie musiały być przekleństwami. Potem skrępowano mi ręce i popędzono w noc. Wszystko odbywało się bez zbędnej konwersacji. Nigdzie nie dostrzegłem Barbary. Może zginęła?
Karawana szła nocą, rankiem stanęła na popas. Tworzyło ją kilkunastu ludzi, licząc z wyrostkami i kobietami, ubranych najdziwniej na świecie i uzbrojonych w kolekcje rupieci wszelkiej możliwej produkcji. Dostrzegłem wreszcie Barbarę, szła nie związana, ale za to pilnowana przez dwóch czarnoskórych aniołów stróżów. Kiedy tylko spróbowała zbliżyć się do mnie, jeden z eskortujących ją Murzynów, drągal w połatanej panterce pamiętającej chyba czasy Czombego, silnie pchnął ją automatem.
Jak się wkrótce miałem przekonać, grupka, która nas znalazła, stanowiła patrol wywiadowczy ZFWsWD, czyli Zjednoczonego Frontu Wyzwolenia spod Wrogiej Dominacji, przy czym ową wrogą dominacją byli również Czarni. ZFWsWD operował na pograniczach szumnie głosząc plany Wielkiej Republiki Kalaharii.
Trudno dociec, jakie zamiary żywiono wobec nas. Drugiego dnia rozklekotanym dżipem zjawiło się dwóch oficerów, na pierwszy rzut oka braci bliźniaków. Rozróżniłem ich jedynie po uniformach. Jeden był schludniejszy, drugi miał brudną bluzę pełną najrozmaitszych ozdóbek i naszywek. Odbył się krótki dialog między przybyłymi a dowódcą patrolu. Przy czym schludny zdawał się zajmować, pozycję Katona. Z jego gestów wynikało niezbicie, że uważa nas za szpiegów, których należy bez patyczkowania się rozstrzelać. Oberwaniec zdawał się zgadzać z przedmówcą co się tyczy ogólnej strategii, dawał jednak do zrozumienia, że przed egzekucją wypadałoby nas przesłuchać. Skończyło się chyba na odroczeniu. Nikt w oddziale nie władał na tyle jakimkolwiek cywilizowanym językiem, by się z nami precyzyjnie dogadać.
Obserwowałem wysiłki Barbary przekonywającej, że jesteśmy naukowcami, których samolot rozbił się – kochamy Afrykę i jej prawowitych gospodarzy oraz w pełnej rozciągłości popieramy ideały ZFWsWD. Nie wiem, na ile błyskotliwa pantomima przekonała partyzantów, ale najwyraźniej postanowiono wstrzymać się z wykonaniem wyroku. Poczęstowano nas nawet papierosami. Oberwaniec siadł przy mnie z miną życzliwego kanibala, po czym wskazując na mnie i na ogromny nóż wiszący u pasa, dał do zrozumienia, że pięciu takich jak ja, to on już – ciaaach! Zastanawiałem się, ilu w takim razie ma na sumieniu jego mniej przyjacielski kompan, ale było to rozmyślanie czysto akademickie.
Trzeciego dnia znaleźliśmy się w jaskiniach. Musiał to być jeden z głównych obozów afrykańskich Robin Hoodów. Całkiem nieźle wyposażony, dostrzegłem bowiem i działko przeciwlotnicze i rusznicę przeciwpancerną.
Do luksusów, które nam zademonstrowano w wielkiej pieczarze, należała latryna i zbiornik z wodą, w której nareszcie mogliśmy się umyć. Widziałem jak Barbara bez najmniejszego wstydu obnaża się przy cysternie i kąpie pod polowym kranem. Ów wodny striptiz ściągnął chyba połowę obozowiska, ale to wcale nie żenowało panny Gray. Co się tyczy mnie, osłabiony utrzymującą się gorączką, wielogodzinnym marszem i permanentną biegunką, umyłem zaledwie twarz i ręce, i zasnąłem.
Sen, może właściwszym określeniem byłby letarg, trwał dwa dni. Nie wiem, czy przez ten czas dokonywano na mnie jakichś zabiegów medycznych, jest faktem, że obudziłem się głodny. Głodny, a więc wracający do zdrowia. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, był koszyk pełen dorodnych owoców leżących obok mego posłania. Sięgnąłem po pomarańcze.
– Śmiało, śmiało, doktorze – zachęcił mnie dźwięczny głos. Uniosłem głowę. Na tle kamiennych ścian jaskini, oświetlonych blaskiem słońca docierającym tylko przez kilka szczelin, mówiący wydał się być przybyszem z innego wymiaru. W stosunku do tego rodzaju ludzi pasuje słowo wymuskany. Taki też był Murzyn siedzący na wyściełanym krześle. Ubrany w fantazyjny biały garnitur z akselbantami, przywodził na myśl postać z dziewiętnastowiecznej operetki. Jego strój uzupełniał brylant wielkości ziarna fasoli na palcu i złoty kieł dyndający na łańcuchu na piersiach.
– Proszę jeść i nie przejmować się moją obecnością – mówił elegant – baliśmy się o pana cenne zdrowie. No cóż, mamy tu spartańskie warunki transportowe, a wszczepienie w moich ludzi nawyków cywilizacyjnych ciągle jeszcze napotyka opory. Ale pan wybaczy – nie przedstawiłem się: kapitan Bongote… Moi ludzie co prawda od dawna żądają abym przyjął tytuł marszałka, ale na to przyjdzie czas po zwycięstwie. Nie muszę dodawać, że chciałbym, aby pan uważał się za mojego gościa. Wszelkie oskarżenia o szpiegostwo były prymitywnymi rojeniami moich nie douczonych przyjaciół.
Sok pomarańczowy zalał mi przełyk. Cudowne!
– Jestem więc wolny? – spytałem po chwili.
Bongote, który właśnie skończył ściskanie mi dłoni, uśmiechnął się i cofnął o krok.
– Do pewnego stopnia – powiedział. – No cóż, dalszą podróż chwilowo trzeba będzie odłożyć. Toczy się wojna. A na wojnie – jak na wojnie. W tych jaskiniach jest akurat najbezpieczniej. Poza tym jest pan lekarzem…
– Dopiero się uczę – sprostowałem.
– Nie należę do rygorystów pytających o dyplomy – uśmiechnął się jeszcze raz kapitan – ale muszę dbać o moich ludzi. Na całych obszarach wyzwolonych jest tylko jeden felczer i trzy zakonnice, a potrzeby mamy olbrzymie.
Na końcu języka miałem pytanie, jak wielki jest obszar wyzwolony, ale powstrzymałem się.
– Widzi pan – ciągnął dowódca – budujemy tu nowe społeczeństwo. I nie wszyscy mogą zrozumieć surowe prawa okresu przejściowego. Mieliśmy tu lekarza, Belga, podobno anestezjologa, choć znieczulał głównie siebie stale zaglądając do kieliszka. Niestety, nie podzielał naszych ideałów, usiłował szkodzić. Inteligencja ma wrodzone tendencje do szkodnictwa. Lubi dzielić włos na czworo, rozważać zawsze plusy i minusy, brać pod uwagę opinię mniejszości. Sam wiem, bo długo musiałem się z tego leczyć. Wątpliwości nie sprzyjają zwycięstwu! Dowódca, przywódca, szef, musi być jak chirurg – rozpoczynając cięcie nie może w połowie zatrzymać skalpela. Co chore, winno być usunięte!
Nadal mówił to wszystko niesłychanie spokojnym tonem człowieka doskonale wychowanego, może w ostatnim zdaniu uniósł minimalnie głos. Dopiero teraz w twarzy tchnącej spokojem i uprzejmością dostrzegłem płonące oczy pantery. Rozszerzone źrenice szaleńca. A może narkomana?
– Ale po co ja pana zanudzam ideologią? Pożyje pan z nami, pozna przyjemność jaką daje dzieło tworzenia, oczywiście po dokładnym zniwelowaniu starego. I, słowo honoru, nie będę pana do niczego przekonywał! Sam pan dojrzeje. Zresztą potrzebujemy lekarza, nie bojowca.
– A ten anestezjolog, opuścił was? – zapytałem.