Levecque oblizuje spierzchnięte usta.
– Potrzebowaliśmy dowodu dla Komórki Antyterrorystycznej, że ślad ekologiczny w sprawie Marindafontein był błędny. Chodziło o rzucenie podejrzeń na Nową Frakcję, a poza tym o pozbawienie Denninghama jednego z najsprawniejszych fachowców. Moim zdaniem trzeba teraz uczynić coś takiego, co wyciągnie go z nory. Może istnieje ktoś, na kim zależy mu szczególnie. Kobieta, przyjaciel, dziecko?
Gardiner uśmiecha się nie tając zadowolenia. Jest zachwycony własną przezornością i przenikliwością.
– Zdaje się, że dysponuję czymś takim – mówi.
– No – ożywiają się mężczyźni. – Zna pan może jego kochankę?
– Nie, córkę.
Czy profesor Levecque odczuwał kiedykolwiek rozterki? Owszem, był zbyt inteligentny by ich nie przeżywać. Nigdy jednak nie przybrały one równej mocy, co obecnie. Taksówka zatrzymała się przy Piccadily. Konus wysiadł, rutynowo rozejrzał się dookoła. Od kilku dni łaskotał go lekki niepokój, lęk zwierzęcia, które czuje, że jest obserwowane. Któż jednak mógł zalecić jego obserwację? Admirał? Admirał nie czynił nic bez porozumienia z “Cytryną", a przecież major pracował ręka w rękę z nim. Owszem o ostatniej akcji nie został poinformowany, ule nie mógł mieć na razie nawet cienia podejrzeń co do lojalności profesora. A może ludzie Gardincra? Bzdura, Murzyn nie mógł mieć na usługach aż tak dobrych inwigilatorów. Złych zauważyłby już w pierwszej chwili. Denningham? Wykluczone, ten nie wiedział nawet o jego istnieniu. A tamci…
Dreszcz przeleciał po profesorskich plecach, gdy pomyślał o ambasadzie mocodawców. Tamci się nic patyczkowali. Ale zawsze mieli przecież z profesora niesłychane korzyści. Tyle że dotąd nie zatajał przed nimi niczego ważnego. Dopiero teraz…
Życie Levecque'a podporządkowane było jego niesłychanej ambicji. Piął się w górę z zaciętością właściwą wszelkim kurduplom znanym z historii, jak: Napoleon, Hitler czy Stalin… Levecque ze swym umysłem, błyskotliwością, rodzinnymi koneksjami, mógł mieć wszystko. Chciał więcej. Więcej niż profesura w wieku trzydziestu czterech lat, niż zameczek nad Loarą, rezydencja w Hiszpanii, czy domek myśliwski w Kenii.
Poza tym – lubił grać. W życiu, i w karty. To karciane długi i późniejszy szantaż wpędziły go w ręce tamtych. A potem poszło. W kraju awansował – został wykładowcą na wydziale cybernetyki społecznej, ekspertem rządowym, wreszcie asem komórki… Cały czas równocześnie służąc przeciwnikowi. Ba, w swej perfekcji posunął się do tego, że ujawnił przed Admirałem fakt kontaktów z wrogiem i dostarczał im spreparowanych danych.
Oczywiście nic od razu podjął decyzję emancypacji. Początkowo tylko, tak jak obiecał Groncrowi, zataił informacje o swych odkryciach. W miarę upływu dni coraz częściej przychodziło mu do głowy, że powodzenie planu Denninghama dałoby mu szansę wyzwoleniu. W nowym świecie, w którym nie byłoby ani Tych ani Tamtych, jego miejsce mogłoby być całkiem inne. Instynkt gracza nakazywał mu spróbować. W triumwiracie z Gardinerem i Gronerem widzialdla siebie rolę może nie Cezara, Cezar to Gardiner, zginie pierwszy podczas idów tyle że kwietniowych, lecz Oktawiana.
A jeśli się nie uda? Cóż, zawczasu podjął pewne zabezpieczenia. A dlaczego miałoby się nie udać? Przy Soho Square czekał samochód radcy ambasady, z szoferem, którego wystające kości policzkowe zdradzały dalekoazjatyckie pochodzenie. Znów trzeba będzie trochę nakłamać – pomyślał profesor – rozejrzał się, ale poza staruszkiem z pieskiem nie dojrzał w pobliżu nikogo, wsiadł więc do limuzyny.
Groner ucieszył się słysząc, że akcja rusza. Miał dosyć bezczynności. Uważał, że zarówno Gardiner jak i Levecque, zbyt patyczkują się z Denninghamem. Był zdania, że należy załatwić Amerykanina jeszcze przed akcją, bo po niej może być różnie. Również konspiracji miał po dziurki w nosie. Zadekowany w Chelsea, odcięty od wieców, akcji czy nocnych popijaw z kumplami, czuł się skacowany bez używania alkoholu. Kobitki? Miał ich dosyć – nieletnia Diana, która oddawała mu się nie przestając żuć gumy lub oglądać komiksów, dawno przestała go rajcować i najchętniej odesłałby ją tam, skąd ją wyjął, to znaczy do college'u dla dobrze urodzonych w Ystad. Maggi? Perfekcyjna maszynka do kochania, dostarczona mu przez Levecque'a jeszcze w Niemczech, nie posiadała duszy. Owszem, lubiła się bawić, wykazywała dużo inwencji, ale czuło się w tym wszystkim techniczny profesjonalizm, nie pierwotną pasję, jedyne co Lion lubił naprawdę. Zresztą Maggi w ogóle emocjonalnie przypominała kawał ceraty. Łatwość, z jaką wydała obu swych kochanków, Wyłka i Carla w łapy trzeciego – Levecque'a, mogła dziwić nawet u osoby superegoistycznej, cwanej i tak pazernej na pieniądze jak ona. Groner zastanawiał się, czy choć przez chwilę odczuwała wyrzuty sumienia? Ale słowo sumienie zupełnie nie pasowało do tej inteligentnej laleczki.
Lion oczywiście sumienie miał. Jedynie troszkę elastyczne. Potrafił być czuły, a nawet czułostkowy, płakał, kiedy prowadzony przez niego wóz potrącił psa. Nie jadał mięsa. Ale w stosunku do ludzi nie odczuwał takich oporów. Lubił zabijać swych wrogów i wrogów sprawy. Bo, i to najciekawsze, wierzył w sprawę “Zieloni". Owszem, udzielał informacji policji, był prowokatorem, ale w głębi duszy, szkodząc często sprawie, uważał, że sprawa i tak zwycięży. Syndrom Gronera nie jest zresztą czymś nadzwyczajnym. Funkcjonariusze marionetkowego rządu subsydiowani przez obce mocarstwo, też właściwie wierzą, że jak najlepiej służą ojczyźnie.
Ach, ta Maggi, ach ta Diana! Żeby nareszcie zajęły się sobą. Obserwowanie lesbijek mogłoby go trochę rozbawić.
Dusza ciągnęła go do Niemiec. Jeszcze w Sztokholmie zdobył z dużą satysfakcją Erikę Studder. “Płomiennowłosa Walkiria Ruchu", jak określały ją niektóre popołudniówki, wzięła go swym temperamentem i ekstremizmem. W toalecie Gmachu Kongresowego połączył ich gwałtowny tajfun, dwa razy bardziej ostry niż wystąpienie Niemki na sali. Toteż Groner chętnie ponownie znalazłby się w takim oku cyklonu. A pokój w hotelu Lenz w Kolonii czekał…
– Dość mała – rzekł do Diany, mozolnie pracującej w południowej części łóżka. I ty też – zostaw moje ucho! – zwrócił się do Maggi.
– Będę musiał na parę dni wyjechać. Ale sądzę, że jakoś poradzicie sobie beze mnie.
W jaki sposób na zapuszczonej farmie posiadano podsłuch i podgląd Ośrodka Complex 50 jak i samego dowództwa NASA, pozostanie tajemnicą Silvestriego, który zresztą przed laty był jednym z twórców komputerowego systemu Space Centrum.
W każdym razie dzięki temu ze słuchawkami w uszach, przed monitorami dostarczającymi bezpośrednio obrazy z Bazy Przygotowań, Silvestri i Dass mogli spędzać kolejną dobę trenując ruchy, gesty i sposób ekspresji swych pierwowzorów. Problem imitowania głosu postanowiono rozwiązać dość prymitywnie, podczas startu miało dojść do defektu przekaźnika dźwiękowego w kabinie i przez pierwsze decydujące godziny łączność miała dokonywać się wyłącznie za pomocą obrazu i kosmotelexu.
Laboratorium California stwarzało dla ekipy Denninghama dodatkowe szansę z jeszcze jednego powodu. Zgodnie z planami Obrony Strategicznej, planującej prom jako Wariantowe Centrum Dowodzenia, na jego pokładzie znajdowało się urządzenie wykrywające, analizujące i rejestrujące punkty wyposażone w broń nuklearną. Tak w wodzie, na ziemi, jak i w powietrzu. Wraz z przygotowanym planem rozmieszczenia elektrowni, reaktorów i magazynów, mogło dawać posiadaczom emitora pełną bieżącą informację o celach przeznaczonych dla wiązek promieni kappa. I to bez wyjątku.
– Całe ryzyko tej fazy operacji – stwierdził w którejś z rozmów Denningham – polega na możliwości przedwczesnego wykrycia. Prom okrąża co godzina kulę ziemską, a pole rażenia emitora przesuwa się pasem przypominającym szeroki bandaż. Biorąc pod uwagę przewidywaną trajektorię lotu, w ciągu czterech godzin praktycznie cały glob znajdzie się w zasięgu naszego ostrzału. W te cztery godziny nasze dzieło musi zostać zakończone.