Выбрать главу

Podobnie ma się rzecz z bohaterami. Jedni sieją, inni zbierają żniwo. Pierwsi wdzierający się na mury niwelują swymi ciałami fosy. Drudzy przechodzą do historii. Rewolucje pożerają swoje dzieci. I najgorsze, że wszyscy o tym wiedzą, ale niczego się nie uczą.

Niekiedy zdaje mi się, że jestem rówieśnikiem Agamemnona lub przynajmniej Karola Wielkiego – zresztą jakie to ma znaczenie, wszystko co miało miejsce przed coraz bardziej stapia się w bezkształtną magmę. Historia bez historii – ciekawa epoka.

Największym wstrząsem mojego dzieciństwa było ścięcie, nie wiem już z jakiego powodu, starej wierzby w kącie mojego ogrodu. Była to pierwsza śmierć, którą oglądałem na własne oczy, a wierzyłem jeszcze wtedy, że to co mi najbliższe, jest nieśmiertelne. A tu tymczasem wszyscy umarli, rodzice, nauczyciele, dziewczyny, które kochałem, i tych parę, które mnie kochały, o ile mówiły prawdę. A ja żyję. Kara czy nagroda?

Jako dziecko byłem drobny, podobno chorowity, choć na nic poważnego nie chorowałem. Rozwijałem się jednak wolniej niż moi rówieśnicy. Miałem też liczne kompleksy, z których niejeden pozostał mi do dziś. Bałem się, bardzo często się bałem. Czego? Chyba najbardziej własnej kompromitacji. Decyzji? A tyle musiałem ich podejmować. Chociaż ostatecznie o wszystkim decydował przypadek. Nawet poznanie mych rodziców było przypadkiem. Przechowalnia bagażu pomyliła walizki, ojciec pojechał na wczasy z neseserem mojej matki… Odszukali się po miesiącu, wymienili walizki… A może ta walizka była wszystkiemu winna? Miałem ją wtedy w samolocie…

Urodziłem się też przez przypadek. Miałem być dziewczynką. Joanną. I tym razem nie spełniłem pokładanych w sobie nadziei. Moi rodzice, urzędnicy tak drobni, że z trudem zauważani bez lupy, pragnęli ogromnie, żebym się wybił. Od szóstego roku życia musiałem grać na skrzypcach, o rok wcześniej niż rówieśnicy poszedłem do szkoły. Rodzina twierdziła, że postąpiono tak dla mego dobra. Nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. W osiemnastej wiośnie mego życia zdałem maturę. Nie mając muzycznego powołania, lub raczej nie znajdując w sobie zadatków na Menuhina, zdecydowałem się na medycynę. Była to druga ewentualność dopuszczana przez rodziców.

Wraz z wyjazdem do Warszawy życie nabrało tempa. Akademia Medyczna, burzliwa egzystencja akademikowa, nocne brydże i spotkania w ośrodku duszpasterstwa akademickiego, kilka nieśmiałych flirtów, potem jedna ostra, rozprawiczająca prywatka.

Wszystko wskazywało na to, że za parę lat wrócę do mego miasteczka, osiądę tam na stałe, aby leczyć miejscowych nastolatków i staruszki; ludzie w sile wieku opuszczali bowiem nasze nieurodzajne strony, dążąc, niczym ćmy do lampy, do wielkich miast. Pod tym względem stanowiłem wyjątek, zupełnie nie pociągały mnie metropolie ze swym zgiełkiem, pośpiechem i fałszem zachowań. W betonowych klitkach czułem się jak mucha wdeptana… w każdym razie nie w bursztyn.

W myślach o przyszłości nie wybiegałem zanadto do przodu. Marzyłem o kobiecie, nieważne że po drodze przydarzały się panienki, o tej jednej, wielkiej, absolutnej miłości. Ale ta nie przychodziła. Dużo czytałem. Już jako młodzian pochłonąłem wszelkie dostępne Stulecia chirurgów czy Łowców mikrobów, później przyszła kolej na Tajemnice immunologii czy Medycynę jutra.

Skórzana, coraz bardziej zniszczona walizka towarzyszyła mi cały czas, ale przypadek jakoś dotąd się nie odezwał. Mój ojciec, póki żył, a na zawsze został mi w pamięci jego obraz z gazetą przed telewizorem przy równocześnie grającym radioodbiorniku, lubił czasem rzucić jakąś maksymę. Szczególnie preferował jedną: “Przypadek układa los człowieka". Nie wierzyłem mu. Moje życie, tak jak szara rzeczywistość, wydawało się całkowicie przewidywalne, proste, bez emocji.

I tak się działo do trzeciego roku studiów.

Przez megafony zapowiedziano odlot samolotu do Wrocławia. Ścisnąłem mocniej rączkę skórzanej walizki wypełnionej materiałami naszego koła młodych naukowców, w którego imieniu miałem wygłosić sprawozdanie na sympozjum. Skierowałem się w stronę wejścia na płytę lotniska. Myślałem o poniedziałkowym kolokwium, o konieczności zreperowania elektrycznego imbryka i Dance, która nie odzywała się od tygodnia. Obok mnie w kolejce stanął rudy mężczyzna pocący się obficie.

Nie minął kwadrans od opuszczenia Okęcia, kiedy rudy osiłek, siedzący o parę foteli ode mnie zakaszlał donośnie. Zaraz potem z przodu i tyłu kabiny doleciał mnie dziwny trzask. A może tylko wydawało mi się, że go usłyszałem. Poczułem dziwny zapach, zakręciło mi się w głowie, ktoś krzyknął. Siedzący za mną funkcjonariusze usiłowali się poderwać, ale ruchy ich były niemrawe, niczym na zwolnionym filmie. Zresztą prędko ustały. Nie, chyba nikt nie zemdlał, ja też nie straciłem świadomości. Uległem paraliżującemu uderzeniu gazu, nie mogłem wołać ani poruszyć żadną kończyną. Pozostawało przypatrywanie się sytuacji z pozycji rośliny.

Dosłownie po kilkunastu sekundach podniosło się trzech facetów, rudy w środku, drugi z przodu, a trzeci z tyłu samolotu. Cała grupka nosiła na twarzach zaimprowizowane maski przeciwgazowe z pochłaniaczami. Zaraz po rozbrojeniu bezwładnych pracowników ochrony, używając jako tarczy półprzytomnej stewardesy, ruszyli do kabiny pilota.

Początkowo porywaczom udało się zmusić pilotów do obrania pożądanego kierunku. Niestety, tuż przed lądowaniem, doszło do jakiegoś zamieszania w kabinie nawigacyjnej. Samolot wypadł z pasa, stracił skrzydła, następnie przekoziołkował. Wreszcie stanął w płomieniach.

Należałem do dwudziestki ocalałych szczęśliwców. Mój stan był jednak na tyle ciężki, że przeszło trzy miesiące spędziłem w szpitalach, początkowo w Berlinie, później, kiedy zaczęły się komplikacje, w specjalistycznej klinice pod Norymbergą. Podobno wygrzebałem się dzięki nieprawdopodobnej woli życia. No cóż, miałem dwadzieścia jeden lat, pragnąłem żyć, kontynuować studia i jak najprędzej powrócić do rodziny.

Że tak się nie stało, sprawiła Martha. Dziewiętnastoletnia, szczupła pielęgniarka z Norymbergi, która w opiekę nade mną włożyła znacznie więcej wysiłku, niż wynikałoby to z zakresu jej obowiązków.

Wyszła z mgły. Dosłownie. Jej twarz, delikatna, może nawet zbyt szczupła, była pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem wracając do przytomności po paru tygodniach nirwany. Przywiązałem się do niej jak przyniesiony w koszyku psiak do pierwszej poznanej w domu osoby. Codziennie czekałem na moment, w którym się pojawi, pokochałem nawet lekarstwa, które podawały mi jej szczupłe rączki. Była moją społeczną nauczycielką języka, a gdy mój stan się poprawił, towarzyszyła mi w spacerach. Miałem szczęście w nieszczęściu; udzielając pierwszej pomocy ekipa pogotowia na lotnisku dokonała błędnego rozpoznania, jeden ze współtowarzyszy pechowego lotu zmarł, mnie z trudem utrzymano przy życiu. Dogrzebała się do tego prasa. Efekt, zamiast odesłania do Polski, ekskluzywna kuracja na koszt zachodnio-berlińskiego pogotowia.

Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość? Sama nie potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie psychicznym, w który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym, egoistycznym zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką.

Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez znaczenia, z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i osobliwa zależność sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy wcześniej, niż mogliśmy się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia.

No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem propozycję Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen.

– Traktuj to jako pożyczkę – śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na jej koszt. – Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs marki wobec złotego.

Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby wiecznie zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze świńskiej skóry pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy. Odkrycie, czym może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego żółtodzioba jak ja. Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha zaczęła się nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że zamierzałem cokolwiek zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej pielęgniarki nie były nieograniczone.