Ojciec i córka spotkali się w małym hoteliku blisko lotniska w Miami, natychmiast po przylocie samolotu z Caracas, w którym panna Gray spędziła drugą noc po swym oswobodzeniu.
Denningham wyglądał na bardzo zmęczonego. Przygotowania pochłaniały mu dwadzieścia cztery godziny na dobę, zwłaszcza gdy śmierć Boba na lotnisku w Lusace pozbawiła go ważnej figury w rozgrywce. Przywitali się długim, serdecznym uściskiem.
– Marnie wyglądasz, należy ci się wypoczynek – rzekł, czochrając palcami jej kusą czuprynkę.
– Wypoczniemy wszyscy po zwycięstwie – odparła Barbara.
– Mylisz się, wtedy dopiero zacznie się robota. Czy zdajesz sobie sprawę z ogromu zagrożeń, niebezpieczeństw? Owszem, posiadać będziemy w ręku instrument szantażu, ale przede wszystkim będziemy musieli ludzi przekonać. Najpierw do zjednoczenia się pod sztandarem ekologizmu, potem do wielu wyrzeczeń. A ile trudu wymagać będzie poskromienie “wściekłych" w naszych szeregach. Przejście do epoki “małej konsumpcji" to praca na lata. Wariaci, w rodzaju Eriki Studder, chcieliby załatwić w tydzień wszystko. I wiesz, czego by to wymagało?
– Nowej Kampuczy.
– Tysiąca Kampuczy! Eksterminacji, głodu, terroru. Ograniczając urodzenia, możemy w najlepszym razie za kilka lat osiągnąć zerowy przyrost, a dopiero w dalszej przyszłości znacznie zmniejszyć ziemską produkcję. Ludzie wiele muszą zrozumieć. Wyrzec się indywidualnych samochodów, wycofać samoloty, eliminować środki piorące. Sam nie wiem, jak wytłumaczymy kobietom, że jedna sukienka powinna starczyć na lata, że koniec z jednorazowymi opakowaniami, maszynami do zmywania, pralkami automatycznymi…, przynajmniej do czasu, kiedy pojawią się metody likwidujące zagrożenie środowiska. Będzie więc masa pracy!
– Ale jesteś optymistą?
– Gdybym nie był, czyż podejmowałbym takie ryzyko? Niestety, wiem, że nie ma innego wyjścia. Inaczej zginiemy. I nie chodzi głównie o kraje wysoko rozwinięte. Tu robi się stosunkowo najwięcej dla ochrony środowiska. W tej chwili na listę dewastatorów wkroczył z impetem Trzeci Świat. Dożyna się brazylijską selwę, śmiertelne zatrucia grożą głębiom oceanicznym i podstawowym magazynom ziemskiego białka, czyli oceanom polarnym.
– Nie musisz mnie agitować. Jestem z wami. Chciałabym jednak sama wam pomóc! Na pewno ci się przydam.
Denningham przyjrzał się jej uważnie.
– Nie wyglądasz zdrowo.
– To zmęczenie, podniecenie. Czuję się naprawdę dobrze – nadrabiała miną panna Gray. – Wiem, że na pewno mogę ci się przydać – z jej energicznego tonu wynikało niezbicie, że nawet jeśli nie przydzielą jej zadania, sama rzuci się w wir wydarzeń.
– Po śmierci Wyłka chciałem powierzyć to zadanie Bobowi – zaczął Burt – ale…
– Czyżby jeszcze nie wrócił z Lusaki?… Konwojował tego młodego Polaka, wiesz, Jan jest chyba we mnie zakochany… – urwała dostrzegając zmianę w twarzy ojca.
– Bob nie żyje! Ktoś z tych południowoafrykańskich sukinsynów podłożył mu bombę w samochodzie.
Barbara zaciska usta.
– To jakie było jego zadanie? – pyta.
– Trudne…
Przez godzinę ojciec zapoznaje ją ze szczegółami. Potem przebierają się w kostiumy i idą na basen.
– Przyda mi się słońce – szepcze dziewczyna – ale zdaje się, że na Raronga też są wspaniałe plaże.
Kiedy w trzy godziny potem opuszczają hotel, Burt wydaje się zrelaksowany i młodszy o parę lat, natomiast Barbara nadal czuje się zmęczona. Jakiś dzieciak z polaroidem zaczepia ich na schodkach. I wołając “Foto, foto" – usiłuje namówić na zdjęcie. Denningham macha ręką i na odczepnego rzuca chłopcu srebrną piątkę. Mały natychmiast strzela fotkę. Ale nim zdąży wydobyć ją z aparatu, wóz Burta zakręca w stronę lotniska. Za godzinę jest lot do Los Angeles.
Potem Hawaje. A w Honolulu, po spotkaniu z chińską ekipą “płetwonurków", czarter na środkowy Pacyfik.
Mały Portorykańczyk wydobywa zdjęcie z aparatu i wyraz zdziwienia przebiega przez jego śniadą twarzyczkę. Powierzchnia kartonika jest całkowicie czarna!
Z notatek doktora
Rozpacz i bezradność. Dwa słowa, które chyba oddają najlepiej mój nastrój owej nocy z Wielkiego Czwartku na Piątek. Nie potrafiłem się cieszyć powrotem do domu, mimo że takie rozwiązanie, spokojne i bezpieczne, oddalało mnie od dramatycznej afery Zielonych. Nie mogłem spać. Sto razy rozpamiętywałem słowa Boba, rzucone w którymś momencie naszej podróży – “Jeszcze ten weekend". Jeszcze… a potem?
Jakie miałem szansę działania? Bez pieniędzy, z polskim paszportem, być może tropiony przez agentów RPA – dokąd miałem się udać, gdzie dzwonić? Denningham nie zostawił żadnych namiarów, podobnie Barbara… Nie miałem pojęcia, czy uda mi się wysiąść w Londynie. Skąd miałem wiedzieć, że trzy miesiące wcześniej umowa międzyrządowa zniosła dla obywateli Polski obowiązek wizowy w Zjednoczonym Królestwie…
Latający olbrzym usiadł lekko na głównym pasie lotniska im. Margaret Thatcher. Samolot Lotu miał według rozkładu wystartować za cztery godziny. Czego mogłem dokonać w ciągu czterech godzin?
Los zdecydował za mnie. Popijając z tekturowego kubka kawę szedłem w stronę poczty, aby szukać szczęścia w książce telefonicznej, kiedy z głośnika padło moje wykoślawione nazwisko. Ktoś prosił, aby Jan Pavlovski zgłosił się… Nie usłyszałem gdzie, rzuciłem się do ucieczki. Dokąd mogłem jednak uciekać? Szczytem mych pomysłów było schronienie się w męskiej toalecie. Nagle wyparowały wszystkie idee na temat zbawienia ludzkości czy odwracania biegu wydarzeń. Siedziałem na sedesie znerwicowany i czekałem kiedy mnie znajdą.
Znajomy dźwięk mowy. Krótkie dosadne słowo oznaczające najstarszą profesję świata. Rodacy! Wyskoczyłem z kabiny. Było ich dwóch. Myli ręce. Zagadałem. Odpowiadali niezbyt chętnie. Też czekali na wieczorny lot, ale zamierzali jeszcze wyjść do miasta.
– A wizy?
– Skąd pan przybywa młody człowieku. Zniesione!
W godzinę później stałem już na Trafalgar Square i obserwowałem krążące pikiety ekologistów, nawołujących do masowego udziału w Światowym Dniu Protestu – Dniu Zieleni.
Bob zostawił mi niewiele pieniędzy. Znaczną ich część pochłonęła taksówka do city. Nawet nie szukałem telefonów Denninghama ani Barbary Gray. Zresztą ze słów Boba wynikało, że udali się do Ameryki.
Rozważając różne możliwości doszedłem do londyńskiego sztabu Dnia Protestu, na co dzień Kwatery Brytyjskiego Ruchu Ekologicznego. Istniała wprawdzie możliwość, że natknę się tam na Gardinera, ale miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, a przeciwnie – trafię na ślad Burta.
Wszedłem do środka. Na korytarzach i w pootwieranych pomieszczeniach panowało znaczne ożywienie, kręciły się różnojęzyczne ekipy telewizyjne. Bardzo ruchliwe były hostessy, w zielonych protestacyjnych trykotach uwydatniających sterczące sutki -typowy objaw podniecenia aktywistek. Jedna z nich, oliwkowa i aerodynamiczna, zagadnięta o Denninghama, wzruszyła ramionami.
– Nikt nie wie, gdzie go szukać, pewnie zjawi się na obradach w Miami. Pojutrze.
– Gdzie w Miami?
Popatrzyła uważniej na mnie, uderzona zapewne obcym akcentem, ale najwyraźniej oględziny wypadły pozytywnie, bo rzuciła:
– Hotel Plazza! Callius Avenue.
I odeszła, uroczo kręcąc zielonym jak główka kapusty kuperkiem.
Spojrzałem na zegarek. Mój samolot odlatywał za dwie godziny. Nie pozostawało nic innego jak spływać i z Warszawy telefonicznie próbować łapać Denninghama na Florydzie. Pod warunkiem, że zebranie ekologistów wyznaczono przed, a nie po akcji. Jak chyba już pisałem, miałem mgliste pojęcie o Dniu Protestu i Wielkiej Zmianie. Z uwag Boba wiedziałem, że ma to być przełom na miarę światową, i że cała akcja nie będzie trwała zbyt długo. Oczywiście, nie miałem pojęcia JAK się to odbędzie…
Puknięcie w ramię. Podskoczyłem. Pukającym jednak nie był ani King Kong, ani rewolwerowiec z RPA, tylko ta sama oliwkowa hostessa.
– Może mogłabym w czymś pomóc? Jesteś taki zagubiony…