Aliści w szczegółach nie potwierdziło się ani proroctwo św. Jana, ani teoria Malthusa, zawiodły koncepcje lansowane przez Klub Rzymski czy Alvina Tofflera. Nasz świat skończył się, niewątpliwie efektownie, ale zupełnie inaczej, zaś “nowe" przymaszerowało ze zgoła nieoczekiwanego kierunku. Niewątpliwie inwazja z kosmosu, odrodzenie wielkich jaszczurów, najazd czerwonych mrówek, neodżuma, superbroń, są świetnymi pomysłami na finał, podobnie jak upadek komety, detonacja słońca, czy eksplozja antymaterii. Cóż z tego – życie nie skorzystało z usłużnie podsuwanych pomysłów. I tylko niektórzy doszukują się w realnych wydarzeniach jakiegoś związku z przepowiednią św. Malachiasza czy z Apokalipsą, ale jest to naprawdę naciągnięte wiązanie końca z końcem.
Jedno jest pewne – nie natura, nie kosmos, nie nagromadzone śmieci, nie bakterie, nie przypadek wreszcie, ale ludzie i tylko ludzie zgotowali ludziom ten los.
Jakże żałuję, że nie zachowała się praca Burta Denninghama The World After. Nie udało mi się również przeczytać jej w maszynopisie. I dlatego nie wiem, jak miał wyglądać Nowy Wspaniały Świat, który sobie wymarzył.
Jakiś czas temu spotkałem się nawet z tezą, że Burt był agentem pewnego wywiadu, który wyposażył go w środki, służył pomocą, wspierał i instruował, po to tylko, aby przejąć monopol w oczyszczonym z broni jądrowej świecie. Autor eseju Denningham, anioł czy prowokator, na który – nigdy zresztą nie wydany – natrafiłem w dziale manuskryptów prowincjonalnej biblioteki, opowiadając się zdecydowanie za drugą ewentualnością zestawia fakty, tłumacząc, że wszystkie poczynania od wysłania Greka Kapadulosa do Merindefontein przekraczały możliwości prywatnej grupki prowadzonej przez poszukiwacza przygód… Osobiście nigdy w to nie uwierzę. Gdzież bowiem była owa siła, gdy nadszedł moment próby?
Poza tym Amerykanin wierzył w Boga!
Też mi argument! – zakrzykną prześmiewcy – w Boga wierzył, i to gorliwie, Torąuemada i Filip II Hiszpański!
Tak, ale trzeba było znać Burta. On wierzył w Boga i kochał go. Podobnie jak ludzi. Ale ludziom nie wierzył. Parafrazując powiedzenie margrabiego Wielopolskiego – naturalnie Anglosas nie miał pojęcia, kim był Wielopolski – lubił mawiać: “Dla ludzi można zrobić wiele, z ludźmi bardzo mało!" I działał sam.
Nie, nie wynikało to z pogardy lub niedoceniania. Po prostu znał słabości człowieka. W pewien sposób nawet je kochał. Może dlatego polubił mnie?
Słabość! Jakże ja ją przeklinałem. W tych dniach, w tych godzinach. Cóż mogłem jej przeciwstawić? Jedynie desperację.
Właśnie despercja podsunęła mi myśl, aby po podsłuchaniu rozmowy w recepcji zbiec do garaży hotelu Plazza i dać pięćdziesiąt dolarów smagłemu Pico tylko za umieszczenie mnie w bagażniku.
Tam odbyłem całą podróż na rancho Denninghama. Parę razy umarłem ze strachu, zwłaszcza gdy wóz zatrzymał się ostatecznie i usłyszałem komendę Gardinera:
– Wydobądźcie broń!
Otwarcie bagażnika równało się dla mnie wyrokowi śmierci. Na szczęście arsenał oraz głośno reklamowana “Crazy bitch" mieściły się w skrytce pod siedzeniem i na razie bagażnikowi dano spokój.
Odeszli. Odetchnąłem. Czekałem.
Podstawowy dylemat, czy ktoś został na straży przy samochodzie, mogłem rozwiązać jedynie empirycznie.
Zaryzykowałem. Od pewnego czasu produkowane są bagażniki otwierające się od środka. Uchyliłem klapę. Intuicja podsunęła mi myśl zajrzenia do podłużnej skrzynki, o którą obijałem się podczas gwałtownych skrętów wozu. Pomysł okazał się dobry. Wewnątrz znalazłem dwa ręczne pistolety maszynowe i mnóstwo zapasowych magazynków.
Uzbrojony ruszyłem w stronę farmy. Czy miałem jakiś plan? Skądże! Po paru krokach przypomniałem sobie, co Gardiner mówił o psach i o zabezpieczeniu, toteż cofnąłem się, wyjąłem ze skrzynki obok kierowcy cieczkę w sprayu i popsikałem sobie nogawki. Minąłem odciągnięte o metr od ścieżki zwłoki wartownika. Potem, kierując się śladami na zgniecionej trawie, obszedłem farmę od tyłu. Między opuszczonymi zabudowaniami w paru skokach dotarłem do ściany budynku mieszkalnego. Nie wyściubiając głowy mogłem słuchać głosów dochodzących z wnętrza.
– Barbara? – przykro mi, Burt. Barbara Gray prawdopodobnie już nie żyje, natomiast jej rolę przejęła nasza dzielna Maggi. Pamiętasz Maggi Black, drogi przyjacielu?
Gdybym był bohaterem, to pierwszą reakcją byłby tygrysi skok przez okno i strzały jeszcze w trakcie salta, strzały oszczędzające pozytywnych, a śmiercią karzące łajdaków. Ale nie urodziłem się herosem…
– Twoje propozycje, Red? – zabrzmiał zadziwiająco chłodny głos Denninghama.
– Łączność! Chcę wiedzieć, czy California została już opuszczona. I jak poszło na Mątwie 16 – chyba masz z nimi kontakt?
– Tylko tyle? Łącz, Lenni.
– Ależ szefie – zaoponował Wilde.
– Sam jestem ciekaw. Łącz otwartym!
Po chwili wśród trzasków dobiegł z głośnika bełkotliwy głos Zieglera:
– Zadanie wykonane, zadanie…
– Daj mi Barbarę – chwila pauzy i powtórzona dyspozycja – daj mija!
– Słucham, Burt – zabrzmiało niepewnie w eterze.
– Cześć, Maggi – rzekł Denningham. Znów chwila ciszy, ale już Gardiner wyrwał mikrofon z ręki Burta.
– To ja. Red. Załatwiliście?
– Zadanie wykonane. Chcesz rozmawiać z Lionem?
– Dawaj go. Czołem stary! Gratuluję. Jakie szansę wypłynięcia?
– Wiatr się wzmaga, a woda podnosi.
– Jak spisują się moi technicy?
– Powiedzieli, że poradzą sobie zarówno z prowadzeniem jednostki. jak z wyrzutniami. Twój inżynier programuje je według planu: cel – czternaście metropolii – Nowy York. Los Angeles, Meksyk, Sao Paulo, Zagłębie Ruhry, Moskwa, Donbas, Pekin, Kalkuta, Tokio, Dżakarta, Teheran, Johannesburg.
Odpalenie przy najmniejszej próbie zbliżenia się jakichkolwiek jednostek bojowych w rejon Rarongi. Zaraz przekażemy te informacje najbliższej bazie.
– Jeśli prowadzi nasłuch, już o tym wie! l właśnie o to chodzi… Co w trakcie tej rozmowy robi Denningham, Lenni, Tamara? Milczą przytłoczeni ciężarem przegranej, zdruzgotani wieścią o Barbarze? A przecież jeszcze nie wiedzą, jak okrutną śmierć przygotował jej Gardiner.
Ale znając Burta sądzą, że cały czas jego umysł pracował na pełnych obrotach, że rozważał wszystkie możliwości, a przede wszystkim zastanawiał się nad przyszłością… Może konstatował poniewczasie, że cała jego gra, nie uwzględniająca przypadku, od początku była tylko szaleństwem.
Wycofałem się spod okna i przez kuchenne drzwi wśliznąłem się do środka. Nadal nie miałem koncepcji. Strzelić na postrach? Zbiry Gardinera gotowe są wówczas zamordować trójkę moich przyjaciół. Spróbować zaatakować z zaskoczenia? Amator przeciw profesjonalistom?
Kuchenka przylegała do dużego salonu, toteż słyszałem każde słowo, choć nie wszystkie idiomy potrafiłem zrozumieć dokładnie.
Krótkim wojskowym,.over" – Gardiner zakończył rozmowę z Rarongą.
– A teraz Burt, zadzwonimy do Miami – powiedział – poinformujemy pastora i resztę…
– O czym? – padło lakoniczne pytanie.
– O sukcesie, i o tym, że w moje ręce przekazujesz uprawnienia wykonawcze…
– Czy nie za dużo żądasz?
– Stawką jest wasze życie. Burt. ciebie, twojego cyngla i tej laleczki.
– Ty zas chcesz wykazać się zgodnością z protokołem. Chcesz, abym oficjalnie i dobrowolnie zrezygnował? Po co ci tyle ceremonii? Wygrałeś…
– Szefie – przerwał Lenni Wilde – jemu chodzi o Ziu Donga. Przecież stary Żółtek nie uzna przewrotu pałacowego, a jego siły są bardzo potrzebne w planie opanowania świata.
– Słuszny wywód – pochwalił Red – a propos, nie masz tu niczego do picia poza tą whisky?