Выбрать главу

Poul Anderson

Pieśń pasterza

Trzy kobiety: jedna martwa, jedna żywa, jedna jak tamte obie i jak żadna z nich — nigdy nie będzie żyła i nigdy nie umrze, będąc nieśmiertelna w SUM-ie.

Na wzgórzu ponad tą doliną, przez którą biegnie droga, oczekuję na Jej przejście. Mróz w tym roku nadszedł wcześnie i trawy już zbladły. Stok wzgórza porośnięty jest drzewami jabłoni i jeżynami, z których ludzie pospołu z ptakami zebrali już owoce, pozostawiając tylko nagie łodygi. Jabłonie są bardzo stare, rozrzucone bezładnie po stoku i równie bezładnie powykrzywiane — pozostałość po sadzie, pielęgnowanym przez pokolenia, o których teraz już nikt, poza SUM-em, nie pamięta (widzę fragmenty muru tu i ówdzie wystające ponad gąszcz jeżyn). Już niewiele owoców na nich pozostało. Po skórze przebiega mi dreszcz, powiew wiatru strząsa jabłko. Słyszę, jak uderza w ziemię — jeszcze jedno tyknięcie jakiegoś odwiecznego zegara. Krzewy coś szepczą do wiatru.

Inne wzgórza wokół mnie pokryte są lasem i płoną szkarłatem, miedzią i brązem. Niebo jest ogromne, słońce blednie, chyląc się ku zachodowi. Dolina wypełnia się głębszym i ciemniejszym błękitem, mgiełką, której lekka dymność dotyka moich nozdrzy. Jest babie lato, stos pogrzebowy roku.

Były też inne pory. Były inne życia, przed moim i jej. I wtedy ludzie mieli słowa, którymi mogli śpiewać. Ciągle jeszcze dopuszczamy do siebie muzykę, a ja spędziłem dużo czasu na oplataniu melodiami słów na nowo odkrytych. „W czas majowy, dyszący zielenią…” Zdjąłem z pleców harfę i nastroiłem ją. Zaśpiewałem dla niej, prosto w jesień i gasnący dzień.

Przyszłaś. a z tobą słońce. Radośnie śmieją się liście. Dziewanny z miłości drżące. W zieleni lśnią złociście.

Stopy, opadając, poruszają trawę dość delikatnie i kobieta mówi z udawanym śmiechem:

— No cóż, dziękuję.

Kiedyś, tak krótko po śmierci mojej dziewczyny, że ciągle byłem oszołomiony, stałem w mieszkaniu, które należało do nas. To było na sto pierwszym piętrze najbardziej atrakcyjnego budynku. Po zmierzchu miasto jarzyło się dla nas, mrugało i lśniło, rozwijało jak sztandary ogromne połacie jasności. Nic poza SUM-em nie było w stanie kontrolować miliona samochodów powietrznych, tańczących między wieżami jak roje świetlików, utrzymywać w ruchu całego miasta, od siłowni atomowych, przez automatyczne fabryki, sieci dystrybucji energii i dóbr, systemy oczyszczania i urządzenia naprawcze, po usługi, oświatę, kulturę i prawo — wiązać wszystko w jeden gigantyczny, nieśmiertelny organizm. Chlubiliśmy się faktem, że należymy do tego miasta, tak samo jak tym, że należymy do siebie.

Jednak w ten wieczór kazałem kuchni wyrzucić do śmietnika obiad, który dla mnie przygotowała. Rozgniotłem obcasem podane przez automat medyczny chemiczne środki pocieszające i kopnąłem odkurzacz, gdy zbierał ich okruchy. Rozkazałem światłom, by się nie zapalały, nigdzie, w całym mieszkaniu. Stałem przy ścianie widokowej, patrząc na megalopolis i widziałem tandetę i krzykliwość. Obracałem w dłoniach glinianą figurkę, którą ona ulepiła. Obracałem ją, obracałem, obracałem.

Zapomniałem tylko drzwiom zakazać wpuszczania gości. Poznały tę kobietę i otworzyły się dla niej. Przyszła z uprzejmości, zamierzając wyrwać mnie z nastroju, który wydawał jej się nienaturalny. Usłyszałem, jak wchodzi i obejrzałem się, próbując przebić wzrokiem ciemność. Była niemal tego samego wzrostu co moja dziewczyna i jej włosy były przypadkowo upięte tak samo, jak ona lubiła to robić — figurka wypadła mi z dłoni i roztrzaskała się, gdyż przez moment myślałem, że ona to tamta. Od tej pory musiałem ze sobą walczyć, żeby nie czuć do Thrakii nienawiści.

Teraz, nawet bez światła zachodzącego słońca, nie pomyliłbym się w taki sposób. Nic, poza srebrzystą bransoletą na jej lewym przegubie, nie przypomina naszej wspólnej przeszłości. Ma na sobie traperskie ubranie: wysokie buty, spódniczkę z prawdziwego futra i pas z prawdziwej skóry, nóż na biodrze i strzelbę przerzuconą przez ramię. Jej włosy są splątane, skóra brązowa od spędzonych na otwartej przestrzeni tygodni. Pod fantastycznymi, wielokolorowymi zygzakami, którymi pomalowała swoje ciało, widać zadrapania i brud. Nosi naszyjnik z ptasich czaszek.

Ta, która jest martwa, była na swój sposób dzieckiem drzew i przestrzeni w znacznie większym stopniu niż naśladowcy Thrakii. Gdy miasta nam się przejadły i wyszliśmy z nich, nie musiała wyzbywać się ubrania ani czystości, rozsądku ani delikatności, żeby pod gołym niebem czuć się jak w domu. Z tej właśnie cechy zaczerpnąłem wiele imion, którymi ją nazywałem, takich jak Leśne Źrebię czy Łania, czy, znalezione w czasie grzebania w starych księgach. Driada i Elf. (Lubiła, gdy wybierałem jej imiona, i ta przyjemność nie miała końca, gdyż ona była nienasycona).

Pozwalam strunom wydźwięczeć się w ciszę. Odwracając się, mówię do Thrakii:

— Nie śpiewałem dla ciebie. Ani dla nikogo. Zostaw mnie w spokoju. Thrakia wzdycha głęboko. Wiatr rozwiewa jej włosy i przynosi mi jej zapach: nie kobiecej słodyczy, ale strachu. Zaciska pięści i mówi:

— Jesteś pomylony.

— Stąd wzięłaś tak pełne treści słowo? — szydzę, gdyż mój własny ból i, prawdę mówiąc, strach musi się wyzwolić, uderzyć w coś, a proszę, ona tu stoi. — Już cię nie zadowala “niezrównoważony” czy “nieopanowany”?

— Nauczyłam się od ciebie — mówi wyzywająco — z twych przeklętych starożytnych pieśni. Masz następne słowo, „przeklęty”. Jakże ono do ciebie pasuje! Kiedy masz zamiar przestać zachowywać się jak chory?

— I oddać się do kliniki, i pozwolić ładnie i higienicznie wyprać sobie mózg. Nieprędko, kochanie. — Używam tego ostatniego słowa z premedytacją. Ale ona nie może wiedzieć, jaki żal i smutek ono dla mnie niesie, dla mnie, który pamiętam, że to również mogło być imię mojej dziewczyny. Oficjalna gramatyka i wymowa języka dzięki elektronicznym nagraniom i neuronicznemu nauczaniu jest równie stała i zamrożona, jak każdy inny element naszej cywilizacji. Lecz znaczenia zmieniają się, przesuwają i ślizgają jak węże.

Wzruszam ramionami i najbardziej suchym, najbardziej miejsko-technicznym głosem, na jaki mnie stać, mówię:

— W rzeczywistości jestem jednostką praktyczną, bez żadnych patologicznych skłonności. Zamiast uciekać od swych problemów — przez narkotyki czy neurokorektę, czy, jak ty, przez zabawę w dzikusa — jestem właśnie w przededniu realizacji bardzo konkretnego planu, polegającego na odzyskaniu osoby, która czyniła mnie szczęśliwym.

— Przeszkadzając Jej w powrocie do domu?

— Gdy Ciemna Królowa przebywa na ziemi, każdy ma prawo składać do niej prośby.

— Ale odpowiedni czas już minął…

— Nie określa tego żadne prawo. Tylko zwyczaj. Ludzie boją się z nią spotkać poza tłumem, miastem, jaskrawymi światłami. Nie przyznają się do tego, ale tak jest. Przyszedłem tutaj dokładnie po to, aby nie być fragmentem kolejki. Nie chcę mówić do magnetofonu, żeby potem moje słowa poddawane były komputerowej analizie. Jak mógłbym mieć pewność, że Ona słuchała? Chcę sam się z Nią spotkać, ja, niepowtarzalna istota, chcę patrzeć w Jej oczy, gdy wypowiem swą modlitwę. Thrakia zduszonym głosem mówi:

— Będzie się gniewać.

— Czy Ona jest jeszcze zdolna do gniewu?

— Ja… ja nie wiem. Jednak to, o co chcesz prosić, jest tak nieprawdopodobne. Tak absurdalne. SUM ma ci oddać twoją dziewczynę. Wiesz przecież, że On nigdy nie robi wyjątków.

— A czy Ona sama nie jest wyjątkiem?

— To co innego. Jesteś nierozsądny. SUM musi mieć jakiegoś… bezpośredniego łącznika z ludźmi. Potrzebuje informacji kulturowych i emocjonalnych tak samo jak statystyki. Jak bez tego mógłby racjonalnie rządzić? I spośród wszystkich ludzi, z całego świata wybrał właśnie Ją. A kim była twoja dziewczyna? Nikim!