— Interesujący zbieg okoliczności. Jeśli to jest zbieg okoliczności. — Z pewnością są tu gdzieś rozmieszczone receptory dźwiękowe.
ALBO TAK, ALBO JEST TO NIEUCHRONNE NASTĘPSTWO LOGIKI DZIEJÓW.
Obraz powstający we mnie jest tak oślepiająco jasny, że nie mogę się powstrzymać od powiedzenia:
— Może to przeznaczenie, SUM?
BEZ SENSU. BEZ SENSU. BEZ SENSU.
— Dlaczego powtarzasz się w ten sposób? Powiedzenie tego raz by wystarczyło. Trzykrotne powtórzenie wygląda na magiczne zaklęcie. Czy Ty przypadkiem masz może nadzieję, że Twoje słowa sprawią, iż przestanę istnieć?
NIE MAM TAKIEJ NADZIEI. TY JESTEŚ EKSPERYMENTEM. JEŻELI MOJE WYLICZENIA WYKAŻĄ ZNACZNE PRAWDOPODOBIEŃSTWO TEGO, ŻE MOŻESZ BYĆ PRZYCZYNĄ POWAŻNYCH ZABURZEŃ, SPOWODUJĘ TWOJE UNICESTWIENIE.
Uśmiecham się.
— SUM — mówię — to ja mam zamiar Ciebie unicestwić.
Pochylam się i wyłączam ekran. Wychodzę w nadciągający wieczór.
Jeszcze nie wszystko, co mam powiedzieć i zrobić, jest dla mnie jasne. Jednak wiem już dostatecznie dużo, aby od razu przemówić do tych, którzy na mnie czekali. Gdy mówię, ulicą nadchodzą inni, słyszą i zatrzymują się, by słuchać. Wkrótce są ich już setki.
Nie mam dla nich nowych, wszechogarniających prawd: nic, czego bym już przedtem, chociaż nieskładnie i wyrywkowo, im nie powiedział. Nic, czego by sami nie czuli w najgłębiej skrytych zakamarkach swoich jaźni. Dziś jednak, wiedząc, kim jestem, przez to — po co jestem, mogę to wszystko ubrać w słowa. Przemawiam spokojnie, od czasu do czasu pomagając sobie jakąś zapomnianą pieśnią, podkreślającą to, co mam na myśli. Mówię im, jak schorzałe i nędzne jest ich życie; jak sami siebie wpędzili w niewolę; jak poddali się nawet nie świadomemu rozumowi, ale nie znającej uczuć, martwej rzeczy, której początek dali ich przodkowie; że ta rzecz nie jest centrum wszelkiego bytu, ale zaledwie kawałkami metalu i wiązkami energii, kilkoma smutnymi, głupimi wzorami, dryfującymi w bezkresnej czasoprzestrzeni. Nie pokładajcie wiary w SUM-ie, mówię im. SUM jest skazany na zagładę, tak jak wy i ja. Poszukujcie tajemnicy. Czymże jest cały kosmos, jeśli nie tajemnicą? Żyjcie odważnie, dopnijcie swego lub umrzyjcie, a będziecie czymś więcej niż każda maszyna. Być może będziecie Bogiem.
Narasta wśród nich zamieszanie. Wykrzykują odpowiedzi, niektóre są zwierzęcym wyciem. Kilku jest za mną, większość przeciwko. To bez znaczenia. Dotarłem do ich wnętrza, moja muzyka jest grana na strunach ich nerwów i to jest mój jedyny cel.
Słońce chowa się za budynkami. Mrok gęstnieje. Miasto pozostaje nie oświetlone. Wkrótce zdaję sobie sprawę dlaczego. Ona nadjeżdża, Ciemna Królowa, chcą, żebym z nią rozmawiał. Z daleka słyszymy grzmoty Jej rydwanu. Ludzie jęczą z przerażenia. Tego również dotychczas nie robili. Ukrywali przed Nią i przed sobą swe uczucia, przyjmując Ją ogromnie uroczystymi ceremoniami. Teraz uciekliby, gdyby starczyło im odwagi. Podniosłem ich maski.
Rydwan zatrzymuje się na ulicy. Ona schodzi, wysoka i ocieniona kapturem. Ludzie rozstępują się przed Nią jak woda przed rekinem.
Wchodzi na schody i staje przede mną. Przez krótką chwilę widzę, że Jej usta wcale nie są spokojne, a oczy błyszczą łzami. Szepcze, zbyt cicho, aby ktokolwiek inny mógł usłyszeć:
— Och, Harfiarzu, tak mi przykro.
— Przyłącz się do mnie — zapraszam. — Pomóż mi wyzwolić świat.
— Nie. Nie mogę. Zbyt długo byłam z Nim. — Prostuje się. Spływa na Nią majestat. Jej głos nabiera siły, aby być słyszalnym dla każdego. Małe roboty telewizyjne przemykają w pobliżu jak nietoperze. Cała planeta ma być świadkiem mojej porażki.
— Czym jest ta wolność, o której tyle mówisz? — pyta.
— Czuć — odpowiadam. — Ryzykować. Zachwycać się. Stać się znowu człowiekiem.
— Stać się znowu bestią, chcesz powiedzieć. Zniszczyłbyś maszyny, które utrzymują nas przy życiu?
— Tak. Musimy to zrobić. Kiedyś były one dobre i użyteczne, ale pozwoliliśmy, aby rozrosły się na nas jak rak. I teraz już nic poza zniszczeniem i nowym początkiem nie może nas ocalić.
— Czy wziąłeś pod uwagę chaos, jaki potem nastąpi?
— Tak. On również jest konieczny. Nie będziemy ludźmi, jeśli nie posiądziemy prawa do zaznawania cierpień. W cierpieniu jest oświecenie. Przez cierpienie wychodzimy poza granice siebie samych, poza ziemie i gwiazdy, poza czas i przestrzeń, ku Tajemnicy.
— A więc utrzymujesz, że poza poznawalnym wszechświatem istnieje coś, co nie poddaje się definicjom, coś ostatecznego i nieuchwytnego? — Uśmiecha się ku oczom nietoperzy. Każdy z nas został w dzieciństwie nauczony śmiać się, słysząc takie uwagi. — Daj mi proszę chociaż mały dowód.
— Nie — mówię. — To Ty mi udowodnij, ponad wszelką wątpliwość, że to coś, czego nie potrafimy uchwycić słowami i równaniami, nie istnieje. Udowodnij mi również, że nie mam prawa tego poszukiwać. — Ciężar dostarczenia dowodów spoczywa na was dwojgu, gdyż zbyt często nam kłamaliście. W imię racjonalnego myślenia wskrzesiliście mit. Aby nas lepiej kontrolować! W imię wyzwolenia zakuliście w kajdany nasze wewnętrzne życie i wykastrowaliście nasze dusze. W imię służenia nam spętaliście nas i ogrodziliście. W imię osiągnięć trzymaliście nas w zagrodach ciaśniejszych niż ma każda świnia. W imię dobroczynności wprowadziliście ból i strach i najciemniejszą z ciemności. — Odwracam się ku ludziom. — Poszedłem tam. Zstąpiłem w podziemia. Ja wiem!
— Dowiedział się, że SUM nie nastręczy mu okazji do zaspokojenia jego specjalnych żądań, nie kosztem wszystkich innych — krzyczy Ciemna Królowa. Czy słyszę echo histerii w Jej głosie? — I w związku z tym twierdzi, że SUM jest okrutny.
— Widziałem moją zmarłą — mówię im. — Ona już się nie odrodzi. Wasi zmarli również nie ani wy. Nigdy. SUM nie wskrzesi ich, nie potrafi. W Jego domu rzeczywiście mieszka śmierć. Życia i odrodzenia musimy szukać gdzie indziej, pomiędzy tajemnicami.
Ona śmieje się głośno i wskazuje moją bransoletę, połyskującą delikatnie w gęstniejącym, szarobłękitnym zmierzchu. Czy musi cokolwiek dodawać?
— Czy ktoś może dać mi nóż i siekierę? — pytam.
Tłum faluje i szepcze. Czuję ich strach. Lampy uliczne zapalają się, jakby mogły rozproszyć coś więcej niż tylko ten fragment nocy, który na nas spływa. Zakładam ręce na piersiach i czekam. Ciemna Królowa coś do mnie mówi. Ignoruję Ją.
Narzędzia wędrują z ręki do ręki. Ten, który wnosi je po schodach, nadchodzi jak płomień. Klęka przede mną i unosi to, czego zażądałem. To są dobre narzędzia — szeroki myśliwski nóż i siekiera o podwójnym ostrzu i długim trzonku.
Przed całym światem biorę nóż w prawą dłoń i tnę pod bransoletą na mym lewym ramieniu. Połączenia z wnętrzem mego całego ciała są przecięte. Tryska krew, nieprawdopodobnie lśniąca w świetle lamp. Nie czuję bólu, jestem natchniony.
Ciemna Królowa krzyczy.
— Ty naprawdę tak myślisz! Harfiarzu, Harfiarzu!
— Nie ma życia w SUM-ie — mówię. Wyjmuję rękę z bransolety i rzucam ją na ziemię. Dźwięczy upadając.
Głos ze spiżu: “Aresztować tego maniaka. Jest śmiertelnie niebezpieczny”.
Roboty obserwacyjne, które stały na obrzeżach tłumu, próbują się przezeń przepchnąć. Napotykają opór. Na tych, którzy usiłują im pomóc, spadają pięści i paznokcie.
Podnoszę siekierę i uderzam. Bransoleta rozpada się. Organiczna substancja w jej wnętrzu, głodna wydzielin mego ciała, wystawiona na działanie nocnego powietrza, więdnie i umiera.