— Dla mnie była wszystkim.
— Dla ciebie… — Thrakia zagryza wargę. Jej ręka sięga ku mnie, dłoń zaciska się na mym nagim ramieniu. Twardy, gorący uścisk, brudne paznokcie wpijają się w skórę. Gdy nie reaguję, otwiera dłoń i wbija wzrok w ziemię. Wielkie “V” odlatujących dzikich gęsi przemierza niebo nad nami. Ich krzyki przebijają się ostro przez szum wiatru, narastający w lesie.
— No dobrze — mówi — ty jesteś wyjątkowy. Zawsze byłeś. Wyruszyłeś w przestrzeń z Wielkim Kapitanem i wróciłeś. Być może jesteś jedynym żyjącym człowiekiem, który rozumie starożytnych. Więc może Ona cię wysłucha. Ale SUM nie. On nie może obdarowywać wskrzeszeniami. Jeżeli raz to zostanie zrobione, jeden jedyny raz, czy nie będzie musiało być powtarzane dla każdego? Martwi przytłoczą żywych.
— Niekoniecznie — mówię. — Ja w każdym razie zamierzam spróbować.
— Dlaczego nie możesz poczekać do dnia obiecanego? Wtedy SUM z pewnością odtworzy was dwoje w tym samym pokoleniu.
— Musiałbym to życie, przynajmniej to, przeżyć bez niej — mówię i odwracam wzrok. Patrzę w dół, na drogę lśniącą poprzez cienie wzdłuż całej doliny jak wąż śmierci. — Poza tym skąd wiesz, że w ogóle będą jakiekolwiek wskrzeszenia? Mamy tylko obietnicę. Nawet mniej. Ogłoszony program.
Thrakia łapie gwałtownie powietrze, odskakuje ode mnie, podnosi ręce, jakby chciała odbić cios. Jej bransoleta rozbłyskuje światłem prosto w moje oczy. Poznaję początkową fazę egzorcyzmu. Thrakia nie zna rytuału — wszelkie “przesądy” już dawno zostały starannie wyskrobane z naszego metalowo-energetycznego świata. Ale nawet jeśli nie potrafi znaleźć odpowiedniego słowa, odpowiedniej formy, to na pewno odżegnuje się od bluźnierstwa.
Mówię więc zmęczonym głosem, nie chcąc żadnych kłótni, pragnąc tylko czekać tutaj w samotności:
— Nieważne. Może się zdarzyć jakiś kataklizm, na przykład uderzy w nas wielki asteroid. Zmiecie cały system, zanim warunki dojrzeją do tego, by wskrzeszenia mogły być rozpoczęte.
— To jest niemożliwe — jest doprowadzona niemal do wściekłości. — Homeostaty, systemy naprawcze…
— Dobrze, nazwij to skrajnie nieprawdopodobnym, teoretycznie tylko możliwym przypadkiem. I załóżmy również, że ja jestem takim egoistą, iż chcę powrotu Skrzydła Jaskółki teraz, w tym życiu, i nic mnie nie obchodzi, czy to jest w porządku wobec reszty was.
Was też nikt inny nie obchodzi, myślę. Nikogo z was. Wy nie rozpaczacie. Jedyną rzeczą, którą chcecie ochronić, jest wasza własna, najcenniejsza w świecie świadomość. Nikt nie jest wam tak bliski, żeby się naprawdę liczył. Czy uwierzylibyście mi, gdybym wam powiedział, że jestem gotów ofiarować SUM-owi moją własną śmierć w zamian za uwolnienie Kwiatka W Słońcu?
Nie wypowiadam tej myśli. To by było okrutne. Nie powtarzam również tego, co jest jeszcze okrutniejsze: moich obaw, że SUM kłamie, że umarli nigdy nie zostaną zwróceni. Gdyż (ja nie jestem Wszechkontrolującym, nie myślę próżnią i negatywnymi poziomami energii, lecz zwyczajnymi, powstałymi na ziemi molekułami — potrafię jednak rozumować beznamiętnie, bo wyzbyłem się iluzji) zastanówcie się… Celem tej gry jest zachowanie społeczeństwa stabilnego, praworządnego i zdrowego. To wymaga zaspokojenia nie tylko potrzeb cielesnych, ale również tych, które mają znaczenie symboliczne lub wynikają z przyrodzonych instynktów. I dlatego dzieciom musi być wolno przychodzić na świat. Minimalna ich liczba na pokolenie jest równa maksymalnej: jest to liczba, która utrzyma populację na stałym poziomie.
Pożądane jest również usunięcie z umysłów ludzi strachu przed śmiercią. Stąd przyrzeczenie: w czasie, który będzie odpowiedni ze względów społecznych, SUM zacznie nas odtwarzać, wraz ze wszystkimi naszymi wspomnieniami, ale w rozkwicie młodości. I to może być robione wielokrotnie, życie za życiem, przez tysiąclecia. Więc śmierć jest w rzeczywistości tylko snem.
…W tym śnie śmiertelnym, co się może jawić… Nie. Ja nie odważę się na tym polegać. Zadaję więc tylko jedno małe pytanie, moje własne:
Kiedy i w jaki sposób, według oczekiwań SUM-a, warunki (przy stabilnym społeczeństwie, pamiętajcie) miałyby się stać tak różne od dzisiejszych, żeby narodzeni na nowo mogli być, w swych milionowych masach, bezpiecznie powitani wśród żywych?
Nie widzę powodu, dla którego SUM nie miałby nam kłamać. My również jesteśmy tylko przedmiotami w świecie, którym On manipuluje.
— Już przedtem się o to kłóciliśmy, Thrakia — wzdycham. — Często. Dlatego tak się tym martwisz?
— Sama chciałabym to wiedzieć — odpowiada cicho. Mówi dalej na wpół do siebie: — Oczywiście chcę z tobą kopulować. Musisz być dobry, sądząc z tego, jak ta dziewczyna wodziła za tobą oczami, jak się uśmiechała, dotykając twojej dłoni, jak… Ale przecież nie możesz być lepszy niż wszyscy inni. To niedorzeczne. Istnieje tylko określona liczba możliwych sposobów. Więc dlaczego boli mnie to, że otulasz się milczeniem i odchodzisz samotnie? Może właśnie przez to stajesz się dla mnie wyzwaniem?
— Za dużo myślisz — mówię. — Nawet tutaj. Grasz człowieka pierwotnego. Odwiedzasz dzikie obszary, żeby “zaspokoić wrodzone atawistyczne impulsy”… jednak nie potrafisz wyzbyć się tego komputera, który w tobie siedzi, i po prostu czuć, po prostu istnieć.
Najeża się. Dotknąłem czułej struny. Patrząc obok niej, wzdłuż rzędów płomiennych klonów i sumaków, miedzianych wiązów i wielkich, ciemnych dębów, widzę wychodzące spod drzew sylwetki. To wyłącznie kobiety, jej naśladowczynie, tak samo zaniedbane jak ona. Jedna z nich przepasana jest sznurem martwych kaczek, których krew spłynęła po jej udzie i zaschła na czarno. Ten ruch, z jego nie ujętą jeszcze w słowa mistyką, jest dziełem Thrakii. Twierdzi ona, że nie tylko mężczyźni powinni porzucać łatwe życie i przyjemności miast i stawać się znowu, na kilka tygodni w ciągu każdego roku, mięsożercami, podobnymi tym, którzy dali początek naszemu gatunkowi. Również kobiety winny tego szukać, aby tym głębiej doceniać cywilizację, kiedy do niej wrócą.
Przez chwilę czuję się nieswojo. Nie jesteśmy w parku, wśród wytyczonych ścieżek i obozowisk z pełną obsługą. Jesteśmy w dziczy. Niewielu tu przychodzi mężczyzn, a jeszcze mniej kobiet, gdyż ten region leży, dosłownie, poza prawem. Żaden popełniony tu czyn nie podlega karze. Powiedziano nam, że to pomaga w zespoleniu społeczeństwa, gdyż najbardziej gwałtowni spośród nas mogą się w ten sposób wyładować. Spędziłem jednak dużo czasu na tym dzikim obszarze, od kiedy moja Jutrzenka odeszła — sam nie szukając niczego poza samotnością — i oczami, które czytały antropologię i historię, obserwowałem, co się tu dzieje. Powstają obyczaje, rozwijają się struktury. Ceremonie i organizacje plemienne, krwiożerczość i okrucieństwo, zachowania, które gdzie indziej nazwane by zostały nienaturalnymi — wszystko to z każdym rokiem staje się coraz bardziej wymyślne i coraz chętniej widziane. A potem ludzie, którzy w tym uczestniczą, wracają do swych domów w miastach i szczerze wierzą, że korzystali ze świeżego powietrza, ćwiczeń fizycznych i z dobrej, rozładowującej napięcia zabawy.
Wystarczy Thrakię dostatecznie zdenerwować, a może wezwać na pomoc noże.
Dlatego zmuszam się do położenia rąk na jej ramionach, spoglądam w jej udręczone oczy i mówię jak najłagodniej:
— Przepraszam. Wiem, że chcesz dobrze. Boisz się, że Ona wpadnie w złość i sprowadzi nieszczęście na twoich ludzi. Thrakia przełyka ślinę.