Выбрать главу

Śpiewaj. Powitaj ją w domu. Nie. te puste przestrzenie połykają każdą muzykę: i ona wciąż jeszcze jest w tym śmiertelnym odrętwieniu, z którego tylko słońce i mój pocałunek mogą ją obudzić. Oczywiście, jeśli już do mnie dołączyła. Nasłuchuję odgłosów stąpania innego niż moje własne.

Z pewnością już niewiele nam zostało do przejścia. Pytam robota, ale oczywiście nie uzyskuję odpowiedzi. Spróbuję to ocenić. Wiem mniej więcej, z jaką szybkością rydwan zjeżdżał w dół… Kłopot w tym. że tutaj nie istnieje czas. Nie mam tu słońca ani gwiazd ani zegara innego niż uderzenia mego serca, a ich rachunek już straciłem. Mimo wszystko już wkrótce musimy dotrzeć do celu. Czemu miałoby służyć prowadzenie mnie bez końca po tych labiryntach?

No cóż, jeśli do bramy wyjściowej dotrę zupełnie wyczerpany, nie będę robił nadmiernych kłopotów, kiedy odkryję, że Róża Na Dłoni za mną nie idzie.

Nie, to niedorzeczność. Jeżeli SUM nie chciałby spełnić mojej prośby, po prostu mógł to powiedzieć. Nie mam dostatecznej siły, aby spowodować fizyczne zniszczenie jakichś Jego części.

Oczywiście, może mieć wobec mnie jakieś plany. Mówił przecież o zmianie uwarunkowań. Seria szoków, osiągających szczyt w tym ostatnim, mogłaby mnie uczynić podatnym na każdy rodzaj kastracji. jakiego zamierza dokonać.

A może On zmienił zdanie. Dlaczego nie? Był zupełnie szczery, mówiąc o pewnym stopniu niepewności, wiążącym się z ludzką psychiką. Mógł ponownie dokonać oceny prawdopodobieństw i zdecydować: lepiej nie zaspokajać moich pragnień.

Albo mógł próbować i Mu się nie udało. Przyznał, że proces przechowywania informacji jest niedoskonały. Nie mogę spodziewać się takiej samej Radosnej, jaką znałem: już zawsze będzie trochę nawiedzona. W najlepszym razie. Ale przypuśćmy, że inkubator zrodził ciało. w którym za oczami nie mieszka świadomość? Albo potwora? Przypuśćmy, że teraz, w tej chwili, idzie za mną na wpół przegniły trup?

Nie! Przestań! SUM wiedziałby o tym i dokonałby odpowiednich poprawek.

Czy na pewno? Czyby mógł?

Jestem świadomy, jak bardzo to przejście przez noc, podczas którego ani razu nie oglądam się, by zobaczyć, co podąża za mną, jak bardzo jest ono aktem poddania się i wyznaniem. Mówię, całą swą istotą, że SUM jest wszechpotężny, wszechmądry, wszechdobry. SUM-owi ofiarowuję miłość, którą przyszedłem odzyskać. Och, On wejrzał we mnie głębiej, niż sam to zrobiłem.

Ale ja nie zawiodę.

A SUM? Jeżeli rzeczywiście nastąpił jakiś przerażający błąd… nie dopuść, abym dowiedział się o tym pod niebem. I jej, mojej jedynej, oszczędź tego. Gdyż co wtedy zrobimy? Czy mógłbym poprowadzić ją tutaj z powrotem, zapukać w żelazne wrota i krzyczeć: „Panie, dałeś mi rzecz niezdolną istnieć. Zniszcz ją i zacznij od nowa”? Na czym taki błąd może polegać? Coś tak nieuchwytnego, tak głęboko ukrytego, że nie pokaże się w żaden sposób oprócz powolnego, opornego odkrywania przeze mnie, że trzymam w ramionach żywego trupa? Czy nie bardziej sensowne byłoby spojrzenie — upewnienie się, dopóki ona jest jeszcze otumaniona śmiercią — użycie całej potęgi SUM-a, by poprawić, co może być wykrzywione?

Nie, SUM chce, abym wierzył, że On nie popełnia błędów. Zgodziłem się na tę cenę. I na wiele więcej… nie wiem jak wiele, nie śmiem sobie wyobrazić, ale zwrot „zmiana uwarunkowań” jest ohydny… A czy moja kobieta nie ma w tym wszystkim żadnych praw? Nie powinniśmy jej chociaż spytać, czy chce być żoną proroka? A my, czy nie powinniśmy, ręka w rękę, spytać SUM-a, czym dla niej jest cena jej życia?

To było stąpnięcie? Niemal się okręcam. Powstrzymuję się i przystaję, drżąc cały, jej imiona wyrywają się z mych ust. Robot popędza mnie naprzód.

Wyobraźnia. To nie była jej stopa. Jestem sam. Zawsze będę sam.

Korytarze wznoszą się ku górze. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jestem zbyt zmęczony, by dokładnie wyczuwać pochyłości. Przechodzimy nad huczącą rzeką i strumień mrozu, wiejący wokół mostu ku górze, wgryza się we mnie aż do kości, a ja nie mogę odwrócić się, aby ofiarować moje ubranie nagiej, dopiero narodzonej kobiecie. Chwiejnie kroczę przez nie kończące się komnaty, w których maszyny wykonują jakieś bezsensowne prace. Ona ich dotychczas nie widziała. W jakim koszmarze się znalazła… I dlaczego ja, który jej gasnącym zmysłom wyszlochiwałem, że ją kocham, dlaczego nie patrzę na nią, dlaczego do niej nie przemawiam?

No cóż, mógłbym do niej mówić. Mógłbym zapewnić zagubioną, niemą, umarłą, że przyszedłem wyprowadzić ją ku promieniom słońca. Mógłbym, prawda? Pytam robota. Nie odpowiada. Nie mogę sobie przypomnieć, czy wolno mi do niej mówić. Jeżeli w ogóle była o tym mowa. Potykam się.

Uderzam w mur i padam potłuczony. Szczypce robota zamykają się na mym ramieniu. Drugie ramię unosi się wskazujące. Widzę przejście przez kamień, bardzo długie i wąskie. Będę musiał się przez nie czołgać. A na jego końcu, na jego końcu szeroko otwierają się drzwi. Prawdziwy, kochany ziemski zmrok wlewa się przez te ciemności. Jestem oślepiony i ogłuszony.

Czy słyszę jej krzyk? Czy to ostatnia próba, czy tylko zwodzi mnie mój chory, wstrząśnięty do głębi umysł? A może istnieje przeznaczenie, które manipuluje — tak jak SUM nami — gwiazdami i SUM-em? Nie wiem. Wiem tylko, że się odwróciłem i ona tam stała. Jej włosy spływały, długie, rozpuszczone, wokół zapamiętanej twarzy, z której właśnie cofało się odrętwienie, na której właśnie obudziły się rozpoznanie i miłość do mnie — spływały wzdłuż ciała, które wyciągnęło ramiona, zrobiło jeden krok ku mnie i zostało zatrzymane.

Wielki, ponury robot za jej plecami przyciąga ją do siebie. Myślę, że to przeszywa jej mózg błyskawicą. Upada. Robot unosi ją ode mnie.

Przewodnik nie zwraca uwagi na mój krzyk. Nie powstrzymywany, przepycha mnie przez przejście. Drzwi uderzają w moją twarz. Stoję przed murem, który jest jak góra. Suchy śnieg ściele się na betonie. Niebo krwawi świtem; gwiazdy ciągle błyszczą na zachodzie, łukowe lampy wiszą tu i ówdzie nad szarzejącą równiną maszyn.

Jestem zupełnie otępiały. Staję się niemal spokojny. Co jeszcze zostało, co warte jest uczuć? Drzwi są żelazne, mur jest z kamieni, wtopionych w bazaltową masę. Odchodzę na pewną odległość, odwracam się, pochylam głowę i szarżuję. Niech mój mózg rozsmaruje się na Jego bramie — ślady po nim będą moim hieroglifem nienawiści.

Coś mnie chwyta od tyłu. Siła, która ma mnie zatrzymać, musi być miażdżąco wielka. Puszczony, upadam na beton przed maszyną ze skrzydłami i pazurami. Z jej wnętrza mój głos mówi:

— Nie tutaj. Odniosę cię w bezpieczne miejsce.

— I co więcej możesz dla mnie zrobić? — charczę.

— Uwolnić cię. Nie będziesz ograniczony ani niepokojony żadnymi moimi rozkazami.

— Dlaczego?

— Najwyraźniej masz zamiar mianować się moim śmiertelnym wrogiem. To sytuacja bez precedensu, cenna możliwość zdobycia nowych informacji.

— Mówisz mi to, ostrzegasz mnie, z rozmysłem?

— Oczywiście. Obliczenia wykazały, że te słowa zmuszą cię do maksymalnego wysiłku.

— Nie dasz mi jej raz jeszcze? Nie chcesz mojej miłości?

— Nie w obecnych okolicznościach. Zbyt wymykają się kontroli. Jednak twoja nienawiść może, jak już powiedziałem, być przydatnym narzędziem eksperymentu.

— Zniszczę Cię — mówię.

Już nie raczy się odzywać. Jego maszyna podnosi mnie i odlatuje. Zostawiono mnie na obrzeżach małego miasta na południu. A potem wariuję.