Na bogów, pomyślał Moist, wracając do chwili bieżącej. Nic dziwnego, że Groat ciągle ssie cukierki na kaszel. Kurz tutaj może człowieka zadławić!
Pogrzebał w kieszeni i znalazł cukierek w kształcie rombu, którym staruszek go poczęstował. Wydawał się raczej nieszkodliwy.
Minutę później, kiedy pan Pompa wszedł ciężkim krokiem do pokoju i klepnął go potężnie w plecy, dymiąca pastylka przylepiła się do przeciwległej ściany, gdzie do rana zdążyła rozpuścić sporo tynku.
Pan Groat odmierzył sobie łyżkę tynktury rabarbarowej z pieprzem cayenne, żeby przetkać armaturę, i sprawdził, czy nadal ma na szyi martwego kreta dla ochrony przed doktorami. Wszyscy wiedzieli, że doktorzy roznoszą choroby, to przecież logiczne. Rozwiązaniem zawsze były naturalne lekarstwa, a nie jakieś demoniczne wywary nie wiadomo z czego.
Groat z satysfakcją mlasnął wargami. Wieczorem nasypał do skarpetek świeżej siarki i już czuł jej dobroczynny wpływ.
Dwie latarnie ze świecami jarzyły się w aksamitnym, papierowym mroku głównej sortowni. Światło padało przez zewnętrzne szyby i warstwę wody, by świeca zgasła, gdyby latarnia upadła. W efekcie latarnie przypominały światła jakiejś głębinowej ryby z kałamarnicznej, niezmierzonej otchłani.
W mroku rozległ się cichy bulgot. Groat zakorkował flaszeczkę eliksiru i wrócił do pracy.
— Czy kałamarze są napełnione, listonoszu praktykancie Stanley? — zaintonował.
— Tak jest, młodszy listonoszu Groat, napełnione do poziomu trzeciej części cala od czubka, zgodnie z Regulaminem Kontuaru Urzędu Pocztowego, obsługa codzienna, zasada C18 — odparł Stanley.
Zaszeleściło, kiedy Groat przewracał karty wielkiej księgi na pulpicie przed sobą.
— Mogę zobaczyć obrazek, panie Groat? — zapytał błagalnie Stanley.
Groat się uśmiechnął. Wszystko to stało się elementem ceremonii, a on udzielił odpowiedzi, jakiej udzielał za każdym razem.
— Dobrze, ale to już ostatni raz. Nie należy zbyt często spoglądać na oblicze boga. — Po czym dodał: — Ani na dowolną inną jego część.
— Przecież pan mówił, że w głównym holu stał kiedyś złoty posąg tego boga. Ludzie musieli ciągle na niego patrzeć.
Groat westchnął. Stanley zaczynał dojrzewać. Wcześniej czy później będzie musiał się dowiedzieć.
— Pamiętaj, że ludzie niezbyt się przyglądali obliczu. Częściej patrzyli na… skrzydła.
— Na kapeluszu i w kostkach — dokończył Stanley. — Żeby mógł przenosić wiadomości z prędkością… wiadomości.
Kropelka potu spłynęła Groatowi z czoła.
— Głównie na kapeluszu i w kostkach — przyznał. — Ale nie tylko tam.
Stanley przyjrzał się obrazkowi.
— A tak, nigdy dotąd ich nie zauważyłem. Ma skrzydełka na…
— Listku figowym — wtrącił pospiesznie Groat. — Tak to nazywamy.
— Dlaczego on ma tam liść? — zdziwił się Stanley.
— Och, oni wszyscy je mieli w dawnych czasach, z tej przyczyny, że byli klasyczni — wyjaśnił Groat zadowolony, że oddalają się od sedna. — To liść figowy. Z figowca.
— Cha, cha, żart im nie wyszedł! Przecież tu nigdzie nie rosną figowce! — oświadczył Stanley tonem człowieka, który odkrywa lukę w wyznawanym od dawna dogmacie.
— Tak, chłopcze, słuszna uwaga. Ale ten i tak był z blachy.
— A skrzydełka?
— Noo… Sądzę, że oni uznali, że im więcej skrzydeł, tym lepiej.
— Niby tak, ale gdyby jego czapkowe i nożne skrzydła przestały działać, trzymałby się w górze za…
— Stanley! To tylko posąg! Nie denerwuj się! Spokojnie! Nie chcesz chyba rozzłościć… ich.
Stanley zwiesił głowę.
— One… znowu do mnie szeptały, panie Groat — wyznał, zniżając głos.
— Tak, Stanley. Do mnie też szepczą.
— Pamiętam, jak ostatni raz odzywały się w nocy, panie Groat. — Głos Stanleya drżał. — Kiedy zamykam oczy, widzę pismo.
— Tak, Stanley. Nie martw się tym. Staraj się o tym nie myśleć. To wina pana Lipsticka, że je rozbudził. Lepsze jest wrogiem dobrego, zawsze to powtarzam. Ale nigdy mnie nie słuchają, a potem co się dzieje? W końcu przekonują się o twardych faktach.
— Wydaje się, że ledwie wczoraj byli tu ci strażnicy, żeby obrysować kredą ciało pana Mutable’a. — Stanley zaczął dygotać. — Odkrył twarde fakty!
— Spokojnie, chłopcze, tylko spokojnie. — Groat poklepał go łagodnie po ramieniu. — Bo je zdenerwujesz. Myśl o szpilkach.
— Ale to okrutne i niesprawiedliwe, panie Groat, że nigdy nie żyją tak długo, by awansować pana na starszego listonosza.
Groat pociągnął nosem.
— Dość już o tym. To nie takie ważne, Stanley — zapewnił z twarzą jak burza gradowa.
— No tak, panie Groat, ale jest pan już starym, bardzo starym człowiekiem, i wciąż tylko młodszym li… — upierał się Stanley.
— Powiedziałem: dość. A teraz przytrzymaj wyżej tę latarnię, dobrze? O, teraz lepiej. Przeczytam ci stronę Regulaminu, to zawsze je uspokaja. — Groat odchrząknął. — Czytanie z Księgi Regulaminu, terminy doręczenia (teren miasta) (z wyjątkiem niedziel i oktodni) — oznajmił, zwracając się do powietrza. — I mówi księga: „Godziny, przed którymi listy winny być dostarczone do domów zbiorczych, dla kolejnych obchodów w granicach murów miejskich Ankh-Morpork, poprzedniego dnia do ósmej wieczorem dla pierwszego obchodu. Do ósmej rano dla drugiego obchodu. Do dziesiątej rano dla trzeciego obchodu. Do dwunastej dla czwartego obchodu. Do drugiej po południu dla piątego obchodu. Do czwartej po południu dla szóstego obchodu. Do szóstej po południu dla siódmego obchodu”. Takie są godziny, a ja je odczytałem.
Groat na chwilę spuścił głowę, a potem energicznie zatrzasnął książkę.
— Dlaczego to robimy, panie Groat? — spytał potulnie Stanley.
— Z powodu niedbałości — wyjaśnił Groat. — Niedbałość zabiła Urząd Pocztowy. Niedbałość, a także Bezdennie Głupi Johnson i Nowe Pi.
— Pi, panie Groat? Pi od pisania? Czy to możliwe…
— Nie pytaj, Stanley. To skomplikowane, a nie ma żadnego związku ze szpilkami.
Zdmuchnęli świece i wyszli.
Kiedy zniknęli, zabrzmiały cichutkie szepty.
Rozdział trzeci
Z naszej własnej ręki lub z żadnej
— Proszę Wstać, Panie Lipvig! To Pański Drugi Dzień Jako Poczmistrza!
Moist otworzył jedno zaropiałe oko i spojrzał na golema.
— Aha, czyli jesteś też budzikiem… — powiedział. — Aargh! Mój język! Mam wrażenie, jakbym go wsadził w łapkę na myszy.
Na wpół się przeczołgał, na wpół przetoczył po łożu listów, i zdołał wstać akurat przed drzwiami.
— Potrzebne mi nowe ubranie — stwierdził. — I jedzenie. I szczoteczka do zębów. Wychodzę, panie Pompa. A ty zostaniesz tutaj. Zajmij się czymś. Posprzątaj. Usuń te napisy na ścianach, co? Możemy się postarać, żeby przynajmniej wyglądało, że jest czysto.
— Cokolwiek Pan Sobie Życzy, Panie Lipvig.
— Słusznie — pochwalił go Moist i wymaszerował. A dokładniej, pomaszerował jeden krok i jęknął.
— Proszę Uważać Na Swoją Kostkę, Panie Lipvig.