Выбрать главу

Inni klienci spojrzeli na niego przelotnie, kiedy Dave zdejmował towar z półek, a potem wrócili do wcześniejszych zajęć. Moist pochylił się nad ladą.

— Zastanawiałem się — szepnął chrapliwie — czy nie ma pan czegoś… ostrzejszego.

Potężny mężczyzna obrzucił go starannie obojętnym wzrokiem.

— W jakim sensie ostrzejszego? — zapytał.

— No, wie pan… — Moist odkaszlnął. — Bardziej… spiczastego.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał głośno, kiedy wyszli ostatni z klientów, nasyceni szpilkami na jeden dzień. Dave patrzył, jak odchodzą, po czym wrócił do Moista.

— Jest pan koneserem, co? — zapytał i mrugnął porozumiewawczo.

— Poważnym badaczem. Większość towaru tutaj, cóż…

— Nie ruszam gwoździ — oznajmił surowo Dave. — Nie chcę ich nawet mieć w sklepie! Muszę pamiętać o reputacji. Przychodzą tu małe dzieci, wie pan…

— Och, nie! Szpilki i tylko szpilki, nic więcej — zapewnił szybko Moist.

— To dobrze. — Dave się uspokoił. — Tak się składa, że mam tu może jeden czy dwa eksponaty dla prawdziwego kolekcjonera. — Skinął w stronę zasłony z paciorków w tylnej części sklepu. — Nie mogę wykładać wszystkiego na półki, kręcą się tu dzieciaki, wie pan, jak to jest…

Moist podążył za nim przez grzechoczącą kotarę do zagraconego pokoiku, gdzie Dave — rozejrzawszy się konspiracyjnie — zdjął z półki małe czarne pudełko i otworzył je tuż przed nosem Moista.

— Nie widuje się takich codziennie, prawda?

O rany, to przecież szpilka, pomyślał Moist. Ale tonem dobrze wypracowanego szczerego zdumienia powiedział:

— Łau…

Kilka minut później wyszedł ze sklepu, walcząc z odruchem postawienia kołnierza. Na tym właśnie polegał kłopot z niektórymi odmianami szaleństwa: mogły zaatakować w każdej chwili. W końcu wydał właśnie 70 AM$ na jakąś nędzną szpilkę!

Przyjrzał się paczuszkom w dłoni i westchnął ciężko, a potem ostrożnie schował je do kieszeni. I wtedy trafił ręką na jakiś papier.

A tak. Ten list z Z.P. Już miał wcisnąć kopertę z powrotem, kiedy jego wzrok padł na starą tabliczkę z nazwą po drugiej stronie ulicy: Haka Lobbingu. A potem spojrzenie przesunęło się jeszcze kawałek, ponad pierwszy sklep w wąskiej uliczce.

NR 1A
PARKER I SYN’OWIE
SKLEP WARZYWNY
DOSTAWCY OWOC’ÓW I WARZYW
NAJWYŻSZEJ KLAS’Y.

Właściwie czemu by go nie doręczyć? Ha! Był przecież poczmistrzem. Na pewno tym sobie nie zaszkodzi.

Wsunął się do sklepu. Mężczyzna w średnim wieku wprowadzał właśnie świeże marchewki, czy też może marchew’ki, w życie kobiety z wielką torbą na zakupy i włochatymi brodawkami.

— Czy pan Antymoniusz Parker? — zapytał z powagą Moist.

— Zaraz do pan’a podejdę, ja tylko…

— Chcę tylko wiedzieć, czy jest pan Antymoniuszem Parkerem, to wszystko…

Kobieta odwróciła się i rzuciła intruzowi gniewne spojrzenie, a Moist obdarzył ją tak promiennym uśmiechem, aż przez moment pożałowała, że nie umalowała się dzisiaj.

— To mój ojciec — wyjaśnił sprzedawca. — Jest na zapleczu i walczy z kłopotliwą kapustą…

— To dla niego. — Moist położył kopertę na ladzie. — Poczta.

I wyszedł pospiesznie.

Sprzedawca i klientka przyjrzeli się różowej kopercie.

— Z.P.? — zdziwił się pan Parker.

— Och, budzą się wspomnienia, panie Parker — wyznała kobieta. — Za moich czasów pisaliśmy tak na listach przy zalotach. Pan nie? Zapieczętowane Pocałunkiem… Oprócz Z.P. było też L.A.N. C.R.E. i… — zniżyła głos i zachichotała. — I K.L.A.T.C.H. Pamięta pan?

— Wszystko to jakoś mnie ominęło, pani Goodbody — odparł surowo sprzedawca. — A jeśli to o’znacza młodych ludzi przynoszących naszemu ta’cie koperty z zp, to jestem za to wdzięczny. Nowoczes’ne czas’y, co?

Odwrócił się.

— Tato! — zawołał.

* * *

No cóż, spełniłem dziś dobry uczynek, pomyślał Moist. A w każdym razie uczynek.

Wyglądało na to, że pan Parker w taki czy inny sposób zdołał dorobić się synów. A jednak… dziwnie jest myśleć o tych wszystkich listach leżących w starym gmachu… Można je sobie wyobrażać jako maleńkie pakiety historii. Kiedy je dostarczyć, historia sunęła w jednym kierunku. Ale kiedy wcisnąć je w szczelinę pod deskami podłogi, sunęła w innym.

Ha… Pokręcił głową. Tak jakby wybór dokonany przez kogoś nieważnego sprawiał aż taką różnicę! Historia musi być twardsza. Wszystko w końcu przeskakuje z powrotem na miejsce, prawda? Był pewien, że gdzieś coś o tym czytał. Gdyby nie to, nikt nie odważyłby się niczego robić.

Stanął na małym placyku, gdzie zbiegało się osiem ulic. Postanowił wracać do domu Targową. Wybór był nie gorszy od innych.

* * *

Kiedy pan Groat się upewnił, że zarówno Stanley, jak i golem są zajęci przy hałdach poczty, wykradł się przez labirynt korytarzy. Paki listów były ustawione tak wysoko i ciasno, że ledwie mógł się między nimi przecisnąć, w końcu jednak dotarł do szybu hydraulicznej windy, dawno już nieużywanej. Szyb wypełniony był listami, ale drabina serwisowa pozostała wolna. Groat dotarł nią wreszcie na dach. Oczywiście były też schody przeciwpożarowe na zewnątrz, ale były właśnie na zewnątrz, a Groat nawet w najlepszych chwilach nie był entuzjastą wychodzenia z budynku. Zamieszkiwał Urząd Pocztowy jak bardzo mały ślimak bardzo wielką skorupę. Był przyzwyczajony do półmroku.

Teraz, powoli i ostrożnie, na drżących nogach wspiął się po pokładach listów i z trudem otworzył klapę na samym szczycie.

Zamrugał i zadrżał w obcym sobie blasku słońca, po czym podciągnął się na płaski dach.

Nigdy mu się to nie podobało, ale jak inaczej mógłby postąpić? Stanley jadł jak ptaszek, a on sam zwykle funkcjonował na herbacie i sucharkach, jednak wszystko to kosztowało pieniądze. Nawet jeśli człowiek chodził na targ tuż przed zamknięciem. Kiedyś w przeszłości, dziesiątki lat temu, pensja przestała docierać, a Groat był zbyt wystraszony, by iść do pałacu i wyjaśnić dlaczego. Bał się, że jeśli spyta o pieniądze, zwolnią go z pracy. Zaczął więc wynajmować stary gołębnik. Co w tym złego? Wszystkie gołębie już przed laty dołączyły do swych dzikich braci, a w tym mieście porządna szopa była czymś nie do pogardzenia, nawet jeśli trochę w niej cuchnęło. Miała osobne wejście po schodach przeciwpożarowych i wszystko co trzeba. W porównaniu z większością kwater można by ją uznać za prawdziwy pałac.

Poza tym chłopcy twierdzili, że zapach im nie przeszkadza. Byli wielbicielami gołębi. Groat nie był pewien, co to znaczy, oprócz tego, że aby wielbić je należycie, musieli używać niedużej wieżyczki sekarowej. Jednak płacili w terminie i to było najważniejsze.

Ominął wielką kadź na deszczówkę, element hydrauliki nieczynnej windy, i bokiem przesunął się wzdłuż krawędzi dachu aż do szopy. Zapukał grzecznie.

— To ja, chłopcy. Przyszedłem w sprawie czynszu.

Drzwi się otworzyły i usłyszał strzępy rozmowy.

— …olinowanie nie wytrzyma tego dłużej niż trzydzieści sekund…

— Ach, to pan Groat… Proszę wejść — zaprosił go człowiek, który otworzył.

Nazywał się Carlton i miał brodę, z której dumny byłby krasnolud. Nie, nawet dwa krasnoludy byłyby dumne. Wydawał się rozsądniejszy od kolegów, co nie było trudne.

Groat zdjął czapkę.