— Panie Lipwig, dziś rano zupełnie się pan nie znał na byciu martwym, a jednak, gdyby nie moja interwencja, doskonale by pan sobie z tym poradził — przypomniał surowo lord Vetinari. — Z czego wynika, że człowiek nie wie, dopóki nie spróbuje.
— Ale kiedy mnie pan skazał…
Vetinari uniósł bladą dłoń.
— Och? — powiedział.
Mózg Moista, w końcu pojąwszy, że musi trochę popracować, wtrącił się i poprawił:
— No… kiedy pan skazał… Alberta Spanglera…
— Brawo. Proszę dalej.
— …mówił pan, że to urodzony przestępca, oszust z powołania, notoryczny kłamca, przewrotny geniusz i człowiek absolutnie niegodny zaufania.
— Czy przyjmuje pan moją propozycję, panie Lipwig? — spytał ostro Vetinari.
Moist spojrzał na niego.
— Przepraszam — rzekł, wstając. — Chcę tylko coś sprawdzić.
Za jego fotelem stało dwóch ludzi w czerni. Nie była to szczególnie elegancka czerń, raczej taka noszona przez ludzi, którzy nie chcą, żeby na ubraniu było widać drobne ślady. Wyglądali na urzędników, dopóki człowiek nie spojrzał im w oczy.
Odstąpili na bok, kiedy Moist ruszył w stronę drzwi, które istotnie — zgodnie z obietnicą — tam były. Otworzył je bardzo ostrożnie. Za nimi nie znalazł niczego, w tym również podłogi. Jak ktoś, kto chce wypróbować wszystkie możliwości, wyjął z kieszeni pozostałość po łyżce i upuścił ją. Minęła długa chwila, zanim usłyszał brzęk.
Wrócił i usiadł w fotelu.
— Perspektywa wolności? — zapytał.
— Właśnie — potwierdził Vetinari. — Zawsze jest wybór.
— To znaczy… mogłem wybrać pewną śmierć?
— Ale jednak wybór. Czy może alternatywa. Widzi pan, panie Lipwig, wierzę w wolność. Niewielu ludzi w nią wierzy, choć oczywiście wszyscy twierdzą, że tak. A żadna praktyczna definicja wolności nie byłaby zupełna bez wolności przyjmowania konsekwencji. W rzeczy samej, jest to wolność, na której opierają się wszystkie pozostałe. A więc… bierze pan tę posadę? Jestem pewien, że nikt pana nie rozpozna. Nikt nigdy pana nie rozpoznaje, mam wrażenie.
Moist wzruszył ramionami.
— Och, niech będzie. Oczywiście, przyjmuję ją jako urodzony przestępca, oszust z powołania, notoryczny kłamca i absolutnie niegodny zaufania przewrotny geniusz.
— Wspaniale! Witam w służbie państwowej! — Vetinari wyciągnął rękę. — Szczycę się tym, że potrafię dobierać ludzi. Pensja dwadzieścia dolarów tygodniowo; o ile pamiętam, naczelny poczmistrz ma prawo korzystać z niewielkiego mieszkania w budynku poczty. Chyba przysługuje mu też kapelusz. Oczekuję regularnych raportów. Do widzenia.
Schylił głowę nad papierami. Uniósł głowę.
— Wydaje się, że wciąż pan tu jest, naczelny poczmistrzu.
— To wszystko? — spytał osłupiały Moist. — W jednym momencie mnie wieszają, a w następnym mnie pan zatrudnia?
— Niech pomyślę… Tak, chyba tak. Och, nie. Oczywiście. Drumknott, przekaż panu Lipwigowi klucze.
Urzędnik podszedł i wręczył Moistowi wielki zardzewiały pierścień pełen kluczy. Podsunął jakiś papier.
— Proszę tu popisać, naczelny poczmistrzu — poprosił.
Chwileczkę, pomyślał Moist. To przecież tylko jedno miasto. Ma bramy. Jest całkowicie otoczone innymi kierunkami ucieczki. Czy to ważne, co tutaj wpiszę? Nabazgrał swój podpis.
— Prawdziwym nazwiskiem, jeśli można — rzucił Vetinari, nie odrywając wzroku od papierów. — Jak się podpisał, Drumknott?
Urzędnik wyciągnął szyję.
— Ethel Snake, wasza lordowska mość, o ile dobrze odczytuję.
— Proszę się skoncentrować, panie Lipwig — powiedział znużony Vetinari, wciąż na pozór czytając dokumenty.
Moist podpisał jeszcze raz. W końcu jakie to ma znaczenie na dalszą metę? A jego meta z pewnością będzie bardzo daleko, zwłaszcza jeśli uda się zdobyć konia.
— To pozostawia jedynie kwestię pańskiego kuratora — dodał jeszcze lord Vetinari, nadal pochłonięty treścią leżącego przed nim dokumentu.
— Kuratora?
— Tak. Nie jestem zupełnie głupi, panie Lipwig. Za dziesięć minut spotka się z panem przed budynkiem Urzędu Pocztowego. Życzę miłego dnia.
Kiedy Moist wyszedł, Drumknott odchrząknął grzecznie.
— Czy wasza lordowska mość sądzi, że on się tam pojawi?
— Zawsze należy uwzględniać psychologię danego osobnika — odparł Vetinari, poprawiając ortografię oficjalnego raportu. — To właśnie robię przez cały czas, a ubolewam nad tym, że ty, Drumknott, wcale nie zawsze. I właśnie dlatego on wyszedł z twoim ołówkiem.
Zawsze poruszaj się szybko. Nigdy nie wiesz, co cię dogania.
Dziesięć minut później Moist von Lipwig był już daleko poza miastem. Kupił konia, co było nieco kłopotliwe, ale szybkość uznał za kluczową, a miał czas wyjąć pieniądze z jednego tylko awaryjnego tajnego schowka. Dostał za nie chudą chabetę w Boksie Promocji w Stajni Hobsona. Przynajmniej miał pewność, że żaden rozwścieczony obywatel nie pobiegnie do Straży Miejskiej.
Nikt go nie zaczepiał. Nikt nawet nie spojrzał na niego po raz drugi; nigdy nikt nie spoglądał. Bramy miejskie były rzeczywiście szeroko otwarte. Równiny rozciągały się przed nim pełne możliwości. A on miał wielką wprawę w zamianie niczego w coś. Na przykład w pierwszym miasteczku, do którego dotrze, zabierze się do pracy nad tą starą szkapą, z użyciem kilku prostych metod i składników, które podwoją jej wartość, przynajmniej na jakieś dwadzieścia minut albo dopóki nie zacznie padać. Dwadzieścia minut to dość czasu, by sprzedać zwierzę i przy odrobinie szczęścia kupić lepsze, warte trochę więcej niż żądana cena. Powtórzy ten zabieg w następnym miasteczku, a po trzech dniach, może czterech, będzie miał konia wartego zatrzymania przy sobie.
Ale to tylko uboczne zajęcie, żeby ręce nie próżnowały. Miał też trzy prawie diamentowe pierścienie pod podszewką płaszcza, jeden prawdziwy w kieszonce w rękawie i wszytego sprytnie w kołnierz prawie złotego dolara. Były dla niego tym, czym dla cieśli piła i młotek. Choć prymitywne, narzędzia te pozwalały mu wrócić do gry.
Jest takie powiedzenie: „Nie da się oszukać uczciwego człowieka”. Często cytują je ci, którzy wygodnie żyją z oszukiwania uczciwych ludzi. Moist nigdy tego świadomie nie próbował. Oszukany uczciwy człowiek miał skłonność do biegania na skargę do lokalnej straży, a strażnicy ostatnio byli trudniejsi do kupienia. Oszukiwanie człowieka nieuczciwego było o wiele bezpieczniejsze i w pewnym sensie bardziej sportowe. No i oczywiście takich ludzi było o wiele więcej. Nie musiał nawet specjalnie szukać…
Pół godziny po przybyciu do miejscowości Hapley, skąd wielkie miasto widoczne było tylko jako kolumna dymu na horyzoncie, siedział ze smętną miną, mając jedynie autentyczny pierścień z brylantem, wart sto dolarów, oraz gwałtowną potrzebę dotarcia do Genoi, gdzie jego biedna matka konała na gzy. Jedenaście minut później czekał cierpliwie przed warsztatem jubilerskim, w którym jubiler zapewniał współczującego obywatela, że pierścień, który ten obcy chce sprzedać za dwadzieścia dolarów, wart jest w rzeczywistości siedemdziesiąt pięć (nawet jubilerzy muszą z czegoś żyć). A trzydzieści pięć minut później wyjeżdżał już na lepszym koniu, z pięcioma dolarami w kieszeni. Za sobą zostawił zadowolonego z siebie współczującego obywatela, który — mimo że miał dość rozumu, by pilnie obserwować ręce Moista — za chwilę wróci pewnie do jubilera i spróbuje sprzedać za siedemdziesiąt pięć dolarów błyszczący mosiężny pierścionek ze szkiełkiem, wart w najlepszym razie pięćdziesiąt pensów.