Świat był cudownie wolny od ludzi uczciwych, a wspaniale pełen takich, którzy wierzą, że potrafią odróżnić człowieka uczciwego od oszusta.
Moist poklepał się po kieszeni surduta. Dozorcy odebrali mu mapę, naturalnie, prawdopodobnie wtedy, kiedy zajmował się byciem martwym. To była dobra mapa i studiując ją, pan Wilkinson i jego koledzy wiele się dowiedzą o szyfrowaniu, geografii i zdradzieckiej kartografii. Nie znajdą na niej lokalizacji około 150 tysięcy dolarów w rozmaitych walutach, ponieważ mapa była całkowitą i wyrafinowaną fikcją. Jednakże Moista ogarniało przyjemne ciepło na myśl o tym, że na pewien czas posiądą oni największy ze wszystkich skarbów, jakim jest Nadzieja. Jego zdaniem każdy, kto nie potrafi normalnie zapamiętać, gdzie ukrył takie wielkie skarby, zasługuje na ich utratę. Na razie jednak powinien trzymać się od nich z daleka, jednocześnie mając do czego dążyć…
Nie zadał sobie nawet trudu, żeby poznać nazwę następnego miasteczka. Miało gospodę, to mu wystarczało. Wynajął pokój z widokiem na pusty zaułek, sprawdził, czy okno łatwo się otwiera, zjadł porządną kolację i wcześnie położył się spać.
Całkiem nieźle, myślał. Rankiem stał na szafocie z prawdziwym stryczkiem na szyi, wieczorem wrócił do interesów. Teraz musi tylko znowu zapuścić brodę i przez sześć miesięcy trzymać się z daleka od Ankh-Morpork. A może wystarczą trzy.
Moist miał talent. Opanował też liczne umiejętności tak dogłębnie, że stały się jego drugą naturą. Nauczył się być sympatyczny, ale coś wynikającego z genów czyniło go niezapadającym w pamięć. Posiadł talent pozostawania niezauważonym, bycia twarzą w tłumie. Ludzie mieli kłopoty, kiedy próbowali go opisać. Był… „mniej więcej”. W wieku mniej więcej dwudziestu lat, a może mniej więcej trzydziestu. W raportach straży na całym kontynencie miał wzrost praktycznie dowolny, od… och, mniej więcej sześciu stóp i dwóch cali do mniej więcej pięciu stóp i dziewięciu cali, z włosami we wszystkich odcieniach od brązowych do blond, a brak znaków szczególnych obejmował całą twarz. Był mniej więcej… przeciętny. Ludzie zapamiętywali dodatki, takie jak wąsy czy okulary, więc zawsze nosił spory zbiór jednych i drugich. Pamiętali też nazwiska i manieryzmy — tych miał setki.
Och, pamiętali również, że byli bogatsi, zanim go spotkali.
O trzeciej w nocy rozpadły się drzwi. To był prawdziwy wybuch, aż drzazgi stuknęły o ściany. Ale Moist wyskoczył z łóżka i skakał już przez okno, zanim jeszcze pierwsza drzazga spadła na podłogę. Była to reakcja automatyczna, całkowicie niezależna od myśli. Poza tym wieczorem sprawdził, że na dole stoi kadź z deszczówką, która wyhamuje upadek.
Teraz jej tam nie było.
Ktokolwiek jednak ją ukradł, pozostawił nienaruszony grunt, na którym stała. A grunt pewnie wyhamował upadek. Przy tym Moist skręcił nogę w kostce.
Wstał z trudem i pojękując cicho z bólu, opierając się o ścianę, pokuśtykał uliczką. Stajnia gospody była na tyłach, musiał tylko wciągnąć się na konia, dowolnego konia…
— Panie Lipwig! — zahuczał potężny, bardzo potężny głos.
O bogowie, to troll… na pewno troll, i to wielki, trudno pojąć, skąd się taki wziął na równinach, poza wielkimi miastami…
— Nie Może Pan Uciekać I Nie Może Się Pan Chować, Panie Lipwig!
Zaraz, zaraz, przecież nikomu tutaj nie podał swojego prawdziwego nazwiska, prawda? Ale wszystkie te myśli toczyły się gdzieś w tle. Ktoś go ścigał, a więc trzeba uciekać. A raczej odskakiwać.
Kiedy dotarł do tylnej bramy, prowadzącej do stajni, zaryzykował spojrzenie za siebie. W jego pokoju coś jarzyło się czerwienią. Przecież chyba nie chcą spalić tej gospody z powodu kilku dolarów? To głupie! Wszyscy wiedzą, że jeśli wciśnie się człowiekowi dobrą podróbkę, ten ktoś usiłuje ją jak najszybciej pchnąć innemu naiwniakowi, prawda? Ale niektórzy są odporni na wiedzę…
Jego koń był jedynym w stajni i przybycie właściciela nie zrobiło na nim wrażenia. Skacząc na jednej nodze, Moist założył mu uzdę. Nie warto było przejmować się siodłem. Potrafił jeździć bez siodła. Do licha, kiedyś jechał też bez spodni, ale na szczęście smoła i pierze pomogły utrzymać się na końskim grzbiecie. Był mistrzem w pospiesznym opuszczaniu miast.
Kiedy spróbował wyprowadzić zwierzę z boksu, usłyszał brzęk.
Spojrzał w dół i odgarnął trochę siana.
Zobaczył jaskrawożółty pręt łączący dwa krótkie kawałki łańcucha z żółtymi zamykanymi pierścieniami, po jednym na każdą przednią nogę. Koń, by się poruszać, musiałby podskakiwać — tak samo jak on.
Zaklamrowali go! Założyli blokadę, dranie!
— Och, Panie Lipppppwig! — Głos odbił się echem na dziedzińcu przed stajnią. — Chce Pan Poznać Reguły, Panie Lipwig?
Moist rozejrzał się w desperacji. Nie zauważył tu nic, czego mógłby użyć jako broni, a zresztą broń budziła w nim zdenerwowanie — dlatego nigdy jej nie nosił. Broń zbyt wysoko podnosiła stawkę. O wiele lepiej polegać na umiejętności gładkiego gadania i mącenia sprawy, a jeśli to nie pomoże — na butach z dobrymi podeszwami i okrzyku „Patrzcie, co tam jest!”.
Teraz jednak miał silne przeczucie, że może sobie gadać, ile tylko zechce — nikt nie będzie go słuchał. Co do ucieczki, musiał polegać na podskakiwaniu.
Zauważył w kącie miotłę i drewniany cebrzyk do karmienia zwierząt. Koniec miotły wcisnął sobie pod pachę jak kulę, chwycił cebrzyk. Ciężkie kroki zbliżyły się do bramy stajni. A kiedy wrota się otworzyły, uderzył cebrzykiem jak najmocniej. Drzazgi pofrunęły na wszystkie strony. Chwilę później zabrzmiał głuchy łomot padającego na ziemię ciała.
Moist przeskoczył nad nim i niepewnie pokuśtykał w ciemność.
Coś twardego i mocnego jak pierścień blokady pochwyciło go nagle za zdrową kostkę. Przez chwilę trzymał się jeszcze miotły, ale w końcu upadł.
— Mam Dla Pana Uczucia Jedynie Sympatii, Panie Lipwig! — usłyszał huczący, uprzejmy głos.
Jęknął. Tę miotłę trzymali tu pewnie dla ozdoby, ponieważ z całą pewnością nie była często używana na osadach z nawierzchni dziedzińca. Zaletą tego był fakt, że upadł w coś miękkiego. Wadą — że upadł w coś miękkiego.
Ktoś złapał go za klapy i uniósł z nawozu.
— No To Wstajemy, Panie Lipwig!
— To się wymawia Lipvig, ty durniu! — stęknął Moist. — Przez v, nie przez w!
— No To Vstajemy, Panie Lipvig! — poprawił się potężny głos.
Moist poczuł, że ktoś wciska mu miotłę pod pachę.
— Coś ty za jeden, u licha? — wykrztusił.
— Jestem Pańskim Kuratorem Sądovym, Panie Lipvig!
Moist zdołał się odwrócić i spojrzał w górę, a potem jeszcze wyżej, na oblicze jak u piernikowego ludzika, z parą rozjarzonych czerwonych ślepi. Kiedy stwór mówił, usta pozwalały zajrzeć w ogniste piekło.
— Golem? Jesteś przeklętym golemem!
Stwór podniósł go jedną ręką i zarzucił sobie na ramię. Potem pochylił się we wrotach stajni i Moist, głową w dół, z nosem wciśniętym w terakotowy korpus, uświadomił sobie, że golem w drugą rękę chwyta konia. Usłyszał krótkie rżenie.
— Musimy Się Spieszyć, Panie Lipvig. Ma Pan Stanąć Przed Lordem Vetinarim O Ósmej! I Być V Pracy Na Dzieviątą.
Moist jęknął.
— Ach, panie Lipwig, niestety znów się spotykamy — powiedział lord Vetinari.
Minęła ósma rano. Moist chwiał się na nogach. Kostka była już w lepszym stanie, jako jedyna z części jego ciała.
— To szło przez całą noc! — oświadczył. — Całą nieszczęsną noc! I niosło też konia!