Выбрать главу

Zapach sugerował skarpety, tani węgiel i brak wentylacji; wzdłuż jednej ze ścian stały podrapane drewniane szafki z łuszczącymi się, wymalowanymi na drzwiczkach nazwiskami. Światło wpadało tu — w końcu — przez brudne okna pod sufitem.

Niezależnie od oryginalnego przeznaczenia tej salki, w tej chwili była miejscem, gdzie mieszka dwóch ludzi, którzy utrzymują poprawne stosunki, ale mają bardzo ścisłe pojęcie tego, co moje, a co twoje. Cała przestrzeń została podzielona, a wąskie prycze stały pod ścianami po obu stronach. Linię podziału wymalowano na podłodze, na ścianach i na suficie. Moja połowa, twoja połowa. I dopóki o tym nie zapominamy, ta linia oznacza, że nie będzie już… kłopotów.

Pośrodku, ponad linią granicy, stał stół. Na obu końcach starannie ułożono kubki i blaszane talerze. W samym środku tkwiła solniczka. Przy solniczce linia zmieniała się w małe kółko otaczające ją w specjalnej strefie zdemilitaryzowanej.

Połowa wąskiego pokoju mieściła wielki, zakurzony blat zastawiony słoikami i butelkami, a także stosami papierów. Wyglądał jak warsztat alchemika, który tworzy pod wpływem impulsu, dopóki wszystko nie wybuchnie. W drugiej połowie stał niski stolik do kart, na którym z dość niepokojącą precyzją poukładano małe pudełeczka i rolki czarnego filcu. Było tam również zamocowane na statywie największe szkło powiększające, jakie Moist w życiu widział.

Młody człowiek stał pośrodku czystej połowy podłogi. Najwyraźniej czekał na Moista, tak samo jak Groat, ale nie opanował sztuki stania na baczność, czy też może nie do końca ją zrozumiał. Jego prawa strona bardziej stała na baczność od lewej i w rezultacie postawą przypominał banan. Mimo to z szerokim nerwowym uśmiechem i wielkimi, błyszczącymi oczami promieniował wręcz gorliwością, niewykluczone, że wykraczającą poza granice zdrowia psychicznego. Sprawiał wyraźne wrażenie, że lada chwila zacznie gryźć. Miał na sobie niebieską bawełnianą koszulę, na której ktoś nadrukował „Zapytaj mnie o szpilki!”.

— Ehm — odezwał się Moist.

— Listonosz praktykant Stanley — wymamrotał Groat. — Sierota, sir. Bardzo smutna historia, sir. Trafił do nas z Domu Opieki Rodzeństwa Offlera, sir. Oboje rodzice zmarli na gzy, sir, na swojej farmie w dziczy, a chłopca wychował groch.

— Z pewnością chciał pan powiedzieć, że wychował się na grochu, panie Groat?

— Przez groch, sir. Niezwykły przypadek. Dobry chłopak, jeśli się nie denerwuje. No i ma skłonność zwracania się w stronę słońca, sir, jeśli pan rozumie, co mam na myśli, sir.

— Ehm… może. — Moist zwrócił się szybko do Stanleya. — A zatem wiesz coś o szpilkach, tak? — zapytał głosem, co do którego miał nadzieję, że brzmi jowialnie.

— Nie, sir! — odparł Stanley.

O mało co nie zasalutował.

— Ale na koszuli masz napisane…

— Wiem wszystko o szpilkach, sir — oświadczył Stanley. — Wszystko, co można wiedzieć.

— No tak, eee, no…

— Każdy fakt dotyczący szpilek, sir — ciągnął Stanley. — Nie ma czegoś takiego, czego bym o szpilkach nie wiedział, sir. Proszę mnie spytać o cokolwiek na temat szpilek, sir. Wszystko jedno co, sir! Proszę, sir!

— No… — Moist zająknął się, ale lata praktyki przyszły mu z pomocą. — Zastanawiam się czasem, ile szpilek powstało w tym mieście w zeszłym ro…

Urwał. Na obliczu Stanleya nastąpiła przemiana: wygładziło się, straciło tę mglistą sugestię, że jego właściciel zaraz spróbuje odgryźć rozmówcy ucho.

— W zeszłym roku połączone warsztaty (czyli szpilkarnie) w Ankh-Morpork wyprodukowały dwadzieścia siedem milionów osiemset osiemdziesiąt tysięcy dziewięćset siedemdziesiąt osiem szpilek — poinformował Stanley, zapatrzony w wypełniony szpilkami osobisty wszechświat. — Ta liczba obejmuje szpilki z woskowymi główkami, stalowe, mosiężne, ze srebrnymi główkami (i całkowicie srebrne), powiększone, wykonywane maszynowo i ręcznie, wygięte i ozdobne, ale bez szpilek do butonierek, ponieważ te są technicznie określane jako „odznaki” albo „kwiatki”, sir…

— A tak… Widziałem kiedyś magazyn czy coś w tym rodzaju — wtrącił desperacko Moist. — Nazywał się… chwileczkę… „Szpilki co Miesiąc”?

— Ojoj… — jęknął Groat za jego plecami.

Twarz Stanleya wykrzywiła się w coś podobnego do kociego tyłka z nosem.

— To dla hobbistów — syknął. — Nie są prawdziwymi „łebkarzami”! Nie dbają o szpilki! Pewnie, mówią, że tak, ale co miesiąc puszczają całą stronę o igłach! Igły? Każdy może zbierać igły! To przecież tylko szpilki z otworami! Zresztą co powiedzą na „Igły Popularne”? Ale oni zwyczajnie nie chcą wiedzieć!

— Stanley jest redaktorem naczelnym „Szpilek Totalnych” — szepnął Groat.

— Tego chyba nie zauważyłem… — zaczął Moist.

— Stanley, idź pomóż asystentowi pana Lipwiga szukać łopaty, dobrze? — Groat uniósł głos. — A potem weź się do układania szpilek, dopóki nie poczujesz się lepiej. Pan Lipwig nie chciałby przecież oglądać jednej z twoich Trudnych Chwil. — Spojrzał na Moista uspokajająco.

— W zeszłym miesiącu wydrukowali artykuł o poduszeczkach do szpilek… — mruczał Stanley, kiedy wychodził, tupiąc gniewnie.

Golem pomaszerował za nim.

— To dobry chłopak — zapewnił Groat, kiedy zniknęli. — Tyle że ma trochę poprzestawiane w głowie. Ale wystarczy go zostawić z tymi jego szpilkami, a nie sprawia żadnych kłopotów. Trochę jest… pobudzony czasami, nic więcej. Aha, a skoro już o tym mowa, jest tu trzeci członek naszego małego zespołu, sir…

Do pokoju wkroczył duży czarno-biały kot. Nie zwracając uwagi na Moista ani na Groata, sunął wolno po podłodze w stronę powgniatanego, dziurawego kosza. Moist stał mu na drodze. Kot szedł, aż delikatnie uderzył głową o jego nogę i wtedy się zatrzymał.

— To jest pan Pieszczoch, sir — przedstawił go Groat.

— Pieszczoch? — zdziwił się Moist. — To naprawdę kocie imię? Myślałem, że taki żart.

— Imię, ale i opis. Lepiej niech się pan odsunie, sir, bo inaczej będzie tam stał przez cały dzień. Dwadzieścia lat mu stuknęło i nie lubi zmian.

Moist odstąpił. Niewzruszony kot dotarł do kosza, gdzie zwinął się w kłębek.

— Czy on jest ślepy?

— Nie, sir. Ma swoje przyzwyczajenia i ich się trzyma, sir, co do sekundy. Bardzo cierpliwy jak na kota. Nie lubi, kiedy przesuwa się meble. Przyzwyczai się pan do niego.

Nie wiedząc, co powiedzieć, ale czując, że coś powiedzieć powinien, Moist skinął głową w stronę zbioru buteleczek na ławie Groata.

— Bawi się pan alchemią, panie Groat?

— Nie, sir! Praktykuję medycynę naturalną! — odparł z dumą młodszy listonosz, zniżając głos. — Nie wierzę w doktorów, sir! W życiu ani dnia nie przechorowałem, sir! — Uderzył się w pierś, wydając przy tym odgłos niekojarzony zwykle z żywymi tkankami. — Flanela, gęsi smalec i gorący pudding chlebowy, sir! Nie ma nic lepszego, kiedy trzeba ochraniać swoją armaturę przed szkodliwymi wąporami! Co tydzień nakładam świeżą warstwę, sir, i nie usłyszy pan kichnięcia z mojego nosa, sir. Bardzo zdrowe, bardzo naturalne!

— Eee… dobrze…

— A już najgorsze ze wszystkiego jest mydło, sir. — Groat znacząco ściszył głos. — Straszna rzecz, sir, zupełnie zmywa dobroczynne humory. Zostawcie co dobre, powiadam. Dbać o czystą armaturę, dosypywać siarki do skarpet i pamiętać o ochronie piersi, a można śmiać się z chorób! Z pewnością, sir, taki młody człowiek jak pan martwi się stanem swojej…