— On… on może sądzić, że to jak odkryłem jego przestępstwo i zameldowałem o nim. On wie, że tak się stało! — Szept Knoxa stał się jeszcze cichszy i ochrypły, tak że Joe z trudem pojmował sens jego słów. Grube palce odruchowo mięły leżącą na kolanach chustkę. — Ale przecież sam sobie to zawdzięcza, nie mnie! Tacy ludzie wpadają do więzienia dlatego, że sami pracowali na swój upadek. Zresztą nie mogę odczuwać żadnych wyrzutów sumienia. Było moim obowiązkiem donieść o tym, co zauważyłem. Żaden uczciwy człowiek nie postąpiłby inaczej w mojej sytuacji. A on jest po prostu zbrodniarzem i niczym więcej! Dlatego właśnie… boję się… On może być zdolny do każdego nieodpowiedzialnego czynu, kiedy mnie zobaczy. Tacy ludzie mszczą się…
— Drogi panie, nawet gdyby był najbardziej krwiożerczym dzikusem, nie może przecież w samolocie zrobić panu najmniejszej krzywdy. Miałby nas wszystkich przeciwko sobie i żadnej możliwości ucieczki. Pod tym względem samolot jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc w świecie. A zresztą, nie sądzę, żeby musiał się go pan obawiać także w Londynie. Jeżeli sprawy wyglądają tak, jak pan je przedstawia, to raczej on powinien obawiać się, a co najmniej wstydzić, powtórnego spotkania z panem, a nie odwrotnie. Sądzę, że prędko będzie chciał się ulotnić z miejsca, w którym przypadkowo natknie się na pana. Nie jest przyjemnie spotykać świadków własnego upadku nawet o tysiące kilometrów od miejsca, w którym on nastąpił.
Pan Knox przetarł czoło dłonią.
— Może ma pan słuszność? — powiedział cicho. — Jestem chyba przewrażliwiony. Ale kiedy wszedł tu niespodziewanie, było to dla mnie wstrząsem. W dodatku wiem przecież, kim pan jest, i wydawało mi się, że jest pan jedyną osobą zdolną do zaradzenia złu, gdyby nadeszło… — ziewnął nagle. — Tak, to pewnie dlatego, że pana spotkałem i zacząłem myśleć o tych zbrodniach, które pan opisuje. Może to dlatego?… — Zapatrzył się w mrok za oknem i po chwili z wysiłkiem uniósł głowę. — Ale zwróci pan na niego uwagę, prawda?
— Oczywiście — Joe uśmiechnął się. Wydawało się, że pana Knoxa opuściła nagle cała burzliwa energia witalna, którą tryskał od chwili ich poznania.
— Trzeba przespać się trochę — Knox ziewnął ponownie — …i nie przejmować niczym. Bo w końcu przecież ma pan słuszność… Cóż on może mi tu zrobić? Nic… absolutnie nic… — Ziewnął po raz trzeci. — Żyjemy przecież w cywilizowanym świecie…
— Właśnie… — Joe na pół dźwignął się z fotela i znowu usiadł, bo pan Knox przetarł ręką oczy i uniósł dłoń, jak gdyby przypominając sobie coś nagle.
— Ale będzie pan miał go na oku? — powtórzył.
— Oczywiście. Jeśli nie zechce pana udusić we śnie. — Alex był rozbawiony. — Jestem tak zmęczony, że kiedy usnę, nic mnie nie będzie w stanie obudzić. Radzę panu położyć się i przestać o tym myśleć. Rano wszystko będzie wyglądało inaczej, kiedy się pan wyśpi.
— Na pewno, na pewno… — Knox kiwnął głową i uniósł się z fotela na widok stewardesy, która ukazała się z naręczem koców na ramieniu. Przeszedł na swoje miejsce.
— Zaraz przyniosę poduszeczki — powiedziała do Alexa. — Czy umie pan opuścić fotel do pozycji horyzontalnej, czy mam panu pomóc?
— Dziękuję, sam to zrobię. Proszę tylko łaskawie zostawić tu koc i poduszkę, panno Barbaro.
Zauważył, że uśmiechnęła się. Zapewne milej było obsługiwać pasażera, który zapamiętał jej imię. Zabrała jego tacę i tacę pana Knoxa, któremu obniżyła fotel. Alex wstał i ruszył do maleńkiej łazienki samolotu.
Kiedy wrócił, fotel był już opuszczony i leżał na nim równo złożony koc, a w głowach płaska podłużna biała poduszka. Knox spał już. Joe położył się i patrząc na widoczny wysoko w rogu okienka biały sierp księżyca, wsłuchał się w miękki, cichy szum silników przerywany głośnym, równym oddechem pana Knoxa.
Samolot zakołysał się kilka razy nieznacznie, trafiając na niewielkie podmuchy wiatru. Joe usnął niemal natychmiast.
Cała kabina była uśpiona, pogasły wszystkie lampki przy fotelach i jedynie czerwona żarówka nad wyjściem awaryjnym płonęła nikłym blaskiem, rozgarniającym ciemność na niewielkiej przestrzeni w jej pobliżu.
Po pewnym czasie ciężka, czarna chmura zakryła księżyc. Silniki pracowały równo, spokojnie, lecz piloci nie opuszczali swych miejsc przy sterach, choć automatyczny pilot przejął ich rolę, prowadząc samolot ponad nieskończoną równiną podzwrotnikowej dżungli. Nie była to bowiem spokojna noc, a w dali nad widnokręgiem nieustannie pojawiały się krótkie błyski w różnych stronach nieba. Nocy tej nad południową i środkową Afryką, aż po równik, wędrowało wiele lokalnych burz, kłębiących się nisko nad ziemią i strzelających zygzakami piorunów, widocznych z odległości wielu mil.
Minęła godzina. Pan Knox spał spokojnie z na pół rozchylonymi ustami, oddychając ciężko, jak wielu ludzi o nieco zbyt wielkiej tuszy. Po przeciwnej stronie, oddzielony od niego przejściem i dwoma pustymi fotelami, spał Joe Alex głębokim snem, nie przerywanym żadnymi majakami wyobraźni.
W kabinie było zupełnie cicho, a przytłumiony jednostajny głos silników tłumił ciche oddechy śpiących. Ale nawet gdyby ktoś z pasażerów nie spał w owej chwili, ucho jego nie ułowiłoby odgłosu lekkich, skradających się kroków.
W pewnej chwili kroki zatrzymały się. Osoba, która nadeszła, stała przez długą chwilę nadsłuchując. Ale nikt nie poruszył się. Wreszcie cień stojący przy fotelu pana Knoxa pochylił się. Nad piersią śpiącego zawisło długie, wąskie ostrze sztyletu.
Przez chwilę trwało zawieszone w powietrzu. Nadal było zupełnie cicho.
Nagle ostrze uniosło się wyżej i opadło w dół.
Skurcz ściągnął rysy leżącego człowieka. Otworzył oczy, a usta chrapliwie zaczerpnęły powietrza dla wydania okrzyku. Ale druga ręka mordercy nasunęła mu na twarz krawędź koca i zdławiła głos. Po kilku sekundach wyprężone ciało pana Knoxa rozluźniło się.
I oto leżał zupełnie w tej samej pozycji, w jakiej znajdował się poprzednio, ale nie słychać już było jego ciężkiego, równego oddechu, a oczy, przedtem zamknięte, były teraz szeroko otwarte i zupełnie nieruchome.
Alex przekręcił się na drugi bok.
Ręka okryta cienką rękawiczką wsunęła broń pod koc na piersi pana Knoxa.
Joe spał dalej spokojnie. Śnił teraz o Karolinie, o wojnie, o mordercach, których pochwycił w rzeczywistości, i o tych, których wymyślił wraz z ich ofiarami, by kazać im żyć krótko i burzliwie na kartach swoich niezliczonych książek. A później znowu zapadł w sen głęboki jak śmierć, bez żadnych obrazów. Był bardzo zmęczony dwoma tygodniami pobytu pośród nonsensownych Miłośników nonsensownych Książek Kryminalnych. Spał jak zabity.
Kiedy obudził się po czterech godzinach, fiołkowo–czerwony blask przedświtu stał nad niezmierzonym rozciągniętym w dole światem. W kabinie był jeszcze półmrok. Joe zerknął w lewo, ale pan Knox spał najwyraźniej, otulony kocem aż po oczy. Alex odwrócił twarz do szyby. Uniósł się na łokciu. W samolocie nadal było cicho. Zapewne wszyscy spali jeszcze. W każdym razie nikt nie poruszał się. Zapalił papierosa i przysięgając sobie po raz stutysięczny, że nigdy już nie zapali na czczo, patrzył na zdumiewający obraz rozciągający się pod skrzydłami samolotu i wyrastający ponad nim wysoko w niebo. Nisko, oświetlone niewidocznym jeszcze słońcem, którego promienie z trudem przedzierały się przez nie na wschodniej granicy widnokręgu, leżało morze skłębionych chmur. Wyrastały z niego fantastyczne baszty i koszmarne, gigantyczne grzyby, mroczne pomimo sączącego się przez nie światła wstającego poranka.