Nie opuściliśmy jeszcze obszaru burz… — pomyślał Joe, a później, dostrzegłszy ziemię w szerokiej rozpadlinie, która utworzyła się między dwoma spiętrzonymi obłokami: Lecimy na piętnastu tysiącach stóp mniej więcej, a tam w dole pada deszcz, dlatego pewnie będziemy się trzymali wysoko aż do samego Nairobi… to już pewnie niedaleko, zresztą… Ale jeżeli te chmury przed nami urosną i zamkną się w którymś miejscu, wybuja nas porządnie przed lądowaniem…
Jakby na potwierdzenie jego myśli samolot zakołysał się lekko, uderzony nagłym, mocniejszym powiewem wiatru.
Joe złożył koc, rzucił poduszkę na wolne siedzenie obok siebie i naciśnięciem dźwigni podniósł fotel do pozycji „dzień”. Obejrzał się mimowolnie. Marzył o filiżance kawy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie odszukać stewardesy w jej pomieszczeniu i nie poprosić o kawę. Ale zapewne śniadanie miała zaplanowane na określoną godzinę i należało poczekać. W takim razie może najsensowniej byłoby wstać i umyć się, zanim inni o tym nie pomyślą.
W tej samej chwili usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi. Panna Barbara Slope weszła niosąc tacę, na której stały puste filiżanki, dwa porcelanowe, dymiące małymi obłoczkami pary imbryki, zapewne z kawą i herbatą, i wysokie szklanki z sokami owocowymi.
Zauważywszy, że nie śpi, uśmiechnęła się do niego.
— Dzień dobry! — powiedział półgłosem i mimowolnie potarł nie ogolony podbródek. — Marzyłem o pani! I o odrobinie mocnej kawy oczywiście!
Skinęła głową, nadal uśmiechając się.
— Czy może pan wyciągnąć swój stoliczek? — Obie ręce miała zajęte. Postawiła wielką tacę na wolnym fotelu obok niego. Później uniosła jeden z imbryków i ostrożnie, żeby nie rozlać ani kropli, bo samolot znowu zaczął lekko przetaczać się po powietrznych wybojach, wlała czarny, pachnący płyn do filiżanki.
— Czy jesteśmy jeszcze daleko od Nairobi? — zapytał Joe, któremu wydało się, że milczenie w tej sytuacji jest trochę krępujące.
— Według rozkładu lotów powinniśmy tam być za pół godziny. Ale wyruszyliśmy z opóźnieniem, a w nocy zrobiliśmy wielki łuk, żeby ominąć burzę na trasie. O tej porze roku to zwykłe zjawisko. Dlatego nie udało się nam nadrobić strat w czasie. Ale sądzę, że uda się to po południu, zanim opuścimy Egipt. Kiedy rozdam napoje i obudzę pozostałych pasażerów, poproszę pilota, żeby zakomunikował państwu, jak się mają sprawy. Co pan będzie jadł na śniadanie?
Wyjęła notes z bocznej kieszonki.
— Może jajka na bekonie, bułka, trochę dżemu i jeszcze jedną kawę? — Joe uśmiechnął się do niej. — W samolocie mam zawsze większy apetyt niż na ziemi.
— Ja także… — oddała mu uśmiech, wzięła z fotela wielką tacę i zwróciła się ku panu Knoxowi, który leżał nieruchomo, otulony kocem.
— Dzień dobry panu… — powiedziała pochylając się. Później wyprostowała się i szybko odstawiła tacę na fotel obok Joe’ego.
— On… — powiedziała cicho i spojrzała na Alexa, który zerwał się z miejsca. — On ma otwarte oczy… — Zbladła nagle. — Wygląda, jak gdyby… One się nie poruszają…
Joe odsunął ją łagodnie i pochylił się.
Pan Knox leżał nakryty kocem, który sięgał mu po nasadę nosa. Tuż ponad krawędzią koca widać było nieruchome, szeroko otwarte, spokojnie patrzące oczy.
Alex powoli opuścił rękę i dotknął czoła leżącego. Później cofnął dłoń i wyprostował się.
— Obawiam się, że on nie żyje już od kilku godzin… — powiedział. Przetarł oczy. Czy śnił jeszcze? Wczoraj wieczorem ten otyły człowiek siedział obok niego przerażony, lękając się śmierci, a oto teraz…
Joe pochylił się ponownie i uniósł ostrożnie krawędź koca. Od razu dostrzegł obciągniętą skórą rękojeść sztyletu, a może był to duży nóż myśliwski, jeden z tych, które sprzedają w całej Afryce Południowej w sklepach z pamiątkami, długi, niezwykle ostry, o klindze pokrytej lśniącym niklem? Safari souvenir, niezbędny w buszu, przebijesz nim nawet skórę zabitego słonia… — Tak, widział podobne na wielu wystawach sklepowych w Johannesburgu. Jeden z nich leżał na piersi umarłego.
Znowu przetarł oczy i uniósł kilka cali koca. Wtedy dopiero dostrzegł krew. Nie było jej wiele, zastygła na koszuli ciemną okrągłą plamą wokół podłużnej wąskiej dziury na wysokości serca, tam gdzie weszło ostrze. Opuścił koc i dostrzegł dopiero teraz rozdarcie, na którym nie było nawet śladów krwi, a tylko wąska, ciemna obwódka.
Usłyszał za plecami spazmatyczne westchnienie. Stewardesa stała za nim i musiała dostrzec ranę, bo kiedy odwrócił się, uniósłszy raz jeszcze koc nieco wyżej i opuściwszy go delikatnie tak, aby przysłonił twarz zabitego, zobaczył jej oczy szeroko otwarte i pełne przerażenia.
— On… on jest… — nie dokończyła, zakrywając dłonią usta.
— Tak — powiedział Alex półgłosem. — Zdaje się, że ktoś przebił go sztyletem. Sam nie mógłby tego zrobić w ten sposób. Zresztą sztylet jest tam. Morderca wsunął go później pod koc. Nie może być żadnej wątpliwości, że to morderstwo… Niech się pani uspokoi! — dodał szybko szeptem. — Przede wszystkim nie wolno spowodować paniki wśród pasażerów!
Nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Nadal stała nieruchomo, wpatrując się przerażonymi oczyma w zakryty kocem kształt ludzki. Widząc, że jest bliska załamania, Joe dodał niemal ostro:
— Proszę natychmiast zawiadomić pierwszego pilota! Ja tu zaczekam.
— Tak, proszę pana…
Jak mu się wydało, jego autorytatywny ton przywrócił dziewczynie równowagę, a w każdym razie powstrzymał rosnącą w niej panikę. To na pewno było konieczne. Gdyby zaczęła krzyczeć, ludzie zerwaliby się z foteli, półprzytomni, senni, nie wiedząc, co się stało, myśląc instynktownie, że samolot jest w niebezpieczeństwie. Jeżeli istniały gdzieś na pokładzie jakieś ślady morderstwa, znikłyby wówczas w jednej chwili.
Nadal przyciskając dłoń do ust, ruszyła szybko ku pomieszczeniu pilotów i po chwili zniknęła za drzwiami w przodzie kabiny, nie zamykając ich za sobą.
Joe odwrócił się wolno od ciała pana Knoxa i rozejrzał się, próbując zebrać myśli. Nadal miał uczucie, że śni, i pragnął rozpaczliwie przebudzić się wreszcie i otrząsnąć z tego groteskowego koszmaru. Przecież to nie mogła być prawda: jowialny, tłusty pan Knox, zamordowany, leżący spokojnie tuż obok.
Ale równocześnie wiedział, że to nie sen, i urosła w nim nagła wściekłość. Zabito w jego obecności człowieka, a zabójca musiał dokonać swego czynu, będąc tak blisko, że wyciągnąwszy rękę, mógłby go nawet dotknąć. Zabito człowieka w obecności jego, Joe Alexa, i morderca odszedł spokojnie, pozostawiwszy narzędzie zbrodni przy umarłym. Jak gdyby nie znajdował się w zamkniętym samolocie, z którego nie było ucieczki, zawieszony wraz ze swoją ofiarą tysiące stóp nad ziemią, ale na ludnej ulicy, gdzie można uderzyć znienacka i rozpłynąć się w tłumie tysięcy przechodniów nie zwracających na siebie nawzajem uwagi. To było szaleństwo. A może jednak nie?
Joe zacisnął usta. Chociaż wydawało się to nonsensowne, pojął nagle, że morderca ten wcale nie był szalony, a czyn jego nie był czynem bardziej ryzykownym niż inne morderstwa. Może nawet zawierał mniej elementów ryzyka, niż gdyby dokonano go na ziemi?
Potrząsnął głową. Nie, tak nie mogło być! A jednak…
Wzdrygnął się i odetchnął głęboko. Stojąca nadal na fotelu taca niosła ku nozdrzom zapach kawy. Znowu zagryzł usta. Niczego bardziej nie pragnął w tej chwili niż filiżanki kawy. Rozjaśniłaby umysł, w którym zaczynała z wolna formować się koszmarna prawda, urągająca elementarnej logice.