Otóż, wbrew pozorom, zabójstwo na pokładzie samolotu, jeśli nikt nie widział mordercy w czasie popełniania zbrodni i jeśli nie wyjdą na jaw jakieś dodatkowe okoliczności, nie było szaleństwem. Było natomiast stokroć bezpieczniejsze i dawało mordercy większe szansę nieujawnienia niż zbrodnia dokonana w innych warunkach. A choć rozumowanie tego rodzaju także wydawało się szaleństwem, jednak prawda była prosta: właśnie dlatego, że nie można było nikogo wyeliminować, że nikt z tych ludzi nie mógł mieć żadnego alibi, każdy ze znajdujących się w kabinie pasażerów, a nawet piloci, stewardesa i radiotelegrafista… każdy z nich mógł być mordercą. Do popełnienia tej zbrodni wystarczał jeden prosty warunek. Morderca musiał tylko zbliżyć się niepostrzeżenie do fotela, do którego wszyscy mieli swobodny, niczym nie skrępowany dostęp. To było wszystko. Nic więcej.
A on, Joe Alex, spał obok i nie tylko że nie mógł temu zapobiec, ale być może nigdy nie zbliży się do prawdy, jeśli morderca nie pozostawił innych śladów.
Stanęło to przed nim jasno w całej swej przerażającej prostocie, zanim stewardesa doszła do drzwi pomieszczenia pilotów.
Sięgnął szybko ku filiżance. Z niejasnym uczuciem, że zachowuje się niestosownie, wypił szybko, parząc sobie usta. Odstawił filiżankę i wolno ruszył wzdłuż kabiny. Było już niemal widno. Tuż przed panem Knoxem leżała z zamkniętymi oczyma młoda dziewczyna, którą ujrzał po raz pierwszy w komorze celnej. Spała chyba, gdyż koc na jej piersi unosił się regularnie. Twarz jej była spokojna i cicha. Usta miała lekko rozchylone. Dalej, po przeciwnej stronie, leżał profesor. I on spał jeszcze, a wyglądająca spod koca ręka obejmowała czarny neseser zawierający czaszkę afrykańskiego praczłowieka, jak gdyby to była głowa ukochanej kobiety.
Jeszcze dwa fotele. Tu spała młoda gwiazdka music–hallów. Czerwony kapelusik i parasolka leżały nad nią na półce. Jej uśpiona twarz lśniła lekko, posmarowana na noc warstwą kremu.
Fighter Jack i mały człowieczek, zwany przez niego Samuelem, znajdowali się przed nią, mniej więcej pośrodku kabiny i spali po obu stronach przejścia w jednym rzędzie. Gdy Joe zbliżył się do nich, idąc wolno i nie robiąc najmniejszego hałasu, młody olbrzym nie drgnął nawet, ale jego towarzysz natychmiast otworzył oczy i obrzucił nadchodzącego bystrym, zupełnie przytomnym spojrzeniem, zanim zamknął je ponownie.
Dama powracająca z Kongresu Unii Teozofów Wyzwolonych leżała na wznak, zupełnie nieruchomo, z dłońmi na kocu, złożonymi razem i stykającymi się czubkami palców, jak postać z gotyckiego sarkofagu. Jej woskowe rysy nie nosiły żadnych śladów życia. Joe zamarł na chwilę. Wolno, wstrzymując oddech, pochylił się nad nią. Patrzył uważnie na koc, który zdawał się nie poruszać. Ale nagle powierzchnia koca drgnęła: wdech, przerwa, wydech, przerwa przedłużająca się i znów wdech. Jak gdyby ta najprostsza i najkonieczniejsza z czynności ludzkiego organizmu podzielona była u niej na trzy nie korespondujące z sobą, zupełnie niezależne fazy. Joe także odetchnął — z ulgą. Dwa trupy na pokładzie tego samolotu byłoby to za wiele nawet dla niego.
Dalej ciągnęło się kilka pustych rzędów foteli i wreszcie w pierwszym, tuż naprzeciw drzwi prowadzących do pomieszczenia pilotów, leżał ostatni pasażer. Był na pół okryty kocem. Płaszcz, w którym wszedł na pokład maszyny, wisiał obok, pomiędzy okienkami, za którymi urosły teraz gęste skłębione chmury tuż poniżej linii lotu. Twarz młodego człowieka była tak blada, że i on sprawiał wrażenie umarłego. Ale oczy były szeroko otwarte. Wpatrywał się w ścianę kabiny, odległą o kilka cali od jego twarzy. Oczy te, jasnoniebieskie i młode, były zupełnie przytomne.
Kiedy Alex zatrzymał się w przejściu tuż obok jego fotela, nie odwrócił początkowo głowy, ale po chwili dźwignął się na łokciu i uniósłszy powieki, rzucił mu szybkie, niechętne spojrzenie, czujne i, jak wydało się Alexowi, pełne obawy.
W tej samej chwili nie domknięte drzwi otworzyły się i Joe dostrzegł w nich stewardesę, a za nią wysokiego mężczyznę dopinającego piaskową marynarkę z emblematami BOAC–u. Panna Slope była bardzo blada, ale najwyraźniej opanowała się już. Za to pierwszy pilot sprawiał wrażenie człowieka zupełnie wytrąconego z równowagi. Najprawdopodobniej wiadomość o zabójstwie na pokładzie maszyny, za której los odpowiadał, zaskoczyła go w czasie drzemki. Wchodząc przygładził dłonią zwichrzone nieco włosy.
— Co się stało? — zapytał Alexa zniżając mimowolnie głos.
— Nie można tego osądzić z całą pewnością… — powiedział Joe spokojnie — ale jeden z pasażerów, przedstawiciel kopalni diamentów, nazwiskiem Richard Knox, o ile się nie mylę, został najprawdopodobniej zamordowany w czasie snu uderzeniem sztyletu. Dlatego pozwoliłem sobie poprosić stewardesę, żeby powiadomiła pana o tym. O ile wiem, jest pan odpowiedzialny za nas wszystkich i wszystko, co się dzieje na pokładzie w czasie lotu, do chwili kiedy samolot wyląduje.
— Gdzie on jest? — pilot rozejrzał się szybko.
— Tam… w ostatnim rzędzie… — powiedziała cicho panna Slope.
Pilot wyminął Alexa i szybko ruszył w tamtym kierunku, a Joe, przepuściwszy przed sobą stewardesę, chciał ruszyć za nim, ale najpierw odwrócił głowę. Był pewien, że młody człowiek znajdujący się tuż obok nich musiał dokładnie wszystko słyszeć.
Nie mylił się. Dostrzegł, że nie leżał już, ale usiadł gwałtownie i teraz wpatrywał się w Alexa wzrokiem, w którym było tyleż niedowierzania, co przerażenia.
— Zamordowany… — powiedział cicho. — Jak to, zamordowany?
Joe uniósł ostrzegawczo rękę i położył palec na ustach.
— Po prostu: zamordowany… — odrzekł zmęczonym głosem. — Proszę zachowywać się spokojnie. Za chwilę będziemy musieli obudzić pozostałych pasażerów i porozmawiać o tym, kto go zabił. Wszczynanie alarmu jest zupełnie niepotrzebne. Morderca z całą pewnością nie opuścił miejsca zbrodni. To jedno jest pewne!
Nie oglądając się więcej, pozostawił za sobą oniemiałego rozmówcę i ruszył za pilotem i stewardesą, którzy doszli już do miejsca zajmowanego przez Knoxa i stanęli wpatrując się przerażonymi oczyma w leżące ciało.
Joe stanął za nimi i chrząknął cicho.
Kapitan samolotu szybko odwrócił głowę i spojrzał na niego.
— Kto zajmuje to miejsce? — zapytał wskazując pusty fotel — Czy pan?
— Tak… — Joe skinął głową.
— I nie słyszał pan niczego? Nie widział pan niczego? Przecież tuż obok pana zamordowano człowieka!
— Chociaż wydaje się to panu dziwne, kapitanie, nie widziałem ani nie słyszałem niczego. Gdybym słyszał, wówczas zapewne pan Knox żyłby jeszcze i nie stałby przed nami bardzo trudny i nieprzyjemny problem stwierdzenia, kto z nas go zabił.
— Wiemy, że znał pan nazwisko zmarłego, ale czy znał pan jego samego?
— I tak, i nie. Poznałem go w poczekalni dworca lotniczego w Johannesburgu. Był to bardzo towarzyski człowiek, jeśli mogę osądzić z tak krótkiej znajomości. Zauważył moją fotografię w gazecie i przysiadł się do mnie. Zdaje się, że zainteresowały go moje związki ze zbrodnią…
— Ze zbrodnią? — kapitan zmarszczył brwi. Joe dostrzegł, że panna Slope stojąca za nim i starająca się nie patrzeć w stronę fotela, na którym rysował się wyraźnie nakryty kocem nieruchomy kształt ludzki, także spojrzała na niego. — Kim pan jest?
— Nazywam się Joe Alex i jestem ekspertem Scotland Yardu… czymś w rodzaju półoficjalnego policjanta… — Joe uśmiechnął się lekko, ale zaraz spoważniał. — Prócz tego zajmuję się tworzeniem książek opisujących fikcyjne zbrodnie i wyolbrzymiających moje, jakże skromne, zdolności w wykrywaniu ich sprawców.