Przerwała mu nagle młoda gwiazdka music–hallu. Oderwała dłonie od twarzy i uniosła je ponad głową rozpaczliwym gestem.
— Ale ja przecież jutro muszę być w Londynie! Mój kontrakt przewiduje pierwszy występ w sobotę i nikogo nie obchodzą w takich sprawach żadne przeszkody ani tłumaczenia! To najlepszy kontrakt, jaki miałam w życiu! Nie mogę go przecież zerwać zupełnie bez powodu! Przecież ja nic nie wiem, spałam i mogłabym równie dobrze być wtedy o tysiąc mil stąd!
— Była pani wówczas prawdopodobnie więcej niż o tysiąc mil od miejsca, w którym się znajdujemy obecnie — powiedział Alex.
W tej samej chwili młody olbrzym uniósł się, dotykając niemal głową półokrągłego sufitu kabiny.
— Chwileczkę, panie… — Zwrócił się do małego człowieczka: — Samuelu, co ten człowiek mówi? Czy on chce powiedzieć, że nie polecimy do Londynu?
— Słyszałeś przecież. — Trener nie usiłował nawet zniżyć głosu. — Wszyscy jesteśmy wplątani w to, bo byliśmy na miejscu zbrodni. A ten pan to tajniak. Słyszałeś przecież, że ze Scotland Yardu, tyle że w cywilu… — Zerwał się nagle i wymierzył w Alexa wskazujący palec wyciągniętej ręki. — Hej, panie, czy pan to mówi serio?
— Jak najbardziej. Sam pan to wyjaśnił bardzo rozsądnie, choć może niezupełnie precyzyjnie, swojemu podopiecznemu. Wiecie już panowie, że na pokładzie samolotu popełniono morderstwo i wszyscy, jak pan to określił, jesteśmy i będziemy wplątani w tę sprawę, póki nie zostanie ona wyjaśniona.
— A cóż to nas może obchodzić? — Mały człowieczek wybiegł zza fotela, przeszedł szybko kilka kroków w kierunku Alexa i zawrócił. Później zrobił nagły zwrot na pięcie i uderzając czubkami palców jednej ręki w czubki palców drugiej, co wprawiło jego drobną postać w zdumiewający rytm, jak gdyby był tamburynistą, powiedział ze złością: — Ciągle, w każdym mieście, co dzień i co noc ktoś kogoś zabija! Człowiek ociera się bez przerwy o takie rzeczy. Wystarczy otworzyć byle jaką gazetę każdego rana i zobaczy pan sto zdjęć z wyprutymi flakami, odciętymi głowami, trupami w bagażnikach samochodów i inne najgorsze okropności. Taki jest nasz świat, prawda? I nikt jakoś nie umie go zmienić. Ludzie mordowali się, mordują i będą mordowali. Ale czy ten tu Fighter Jack ma mieć zakłócony cały cykl treningowy i tkwić w jakiejś dziurze pod równikiem tylko dlatego, że znowu ktoś kogoś zabił? On naprawdę musi być jutro w Londynie, żeby zaaklimatyzować się jak najszybciej i przygotować do walki. Dla niego przylot do Londynu bez opóźnienia jest o wiele ważniejszy niż dla tej panienki, która nam tyle o tym zdążyła powiedzieć! Cały świat czeka na ten mecz! Tu chodzi o wielką sławę i wielkie pieniądze. A to byłaby prawdziwa zbrodnia: trzymać zawodnika w takim klimacie, na samym równiku, tylko dlatego, że jacyś ludzie nie mogą załatwić swoich porachunków na ziemi, jak to robią przyzwoici mordercy, ale przystępują do mokrej roboty w powietrzu, zatruwając życie innym niewinnym podróżnym! W końcu nawet wariat nie uwierzyłby, że to my wykończyliśmy tego grubasa, bo chyba to o niego chodzi? — rozejrzał się. — Był tu wieczorem, a teraz nie widzę go…
Joe skinął głową.
— Więc widzi pan! — Mały trener cofnął się i usiadł ciężko na swym nadal rozłożonym płasko fotelu. — Ani Jack, ani ja nie widzieliśmy go nigdy przedtem. I już go nigdy nie zobaczymy… Więc dlaczego mielibyśmy cierpieć z jego powodu?
— Zapewne ma pan słuszność. Dlatego właśnie będę prosił wszystkich tu obecnych o pomoc.
— Jak możemy wam pomóc? — Mały trener znowu zerwał się z miejsca. — To nie nasza sprawa, ale policji! Jeżeli pan jest z policji, niechże pan siedzi sobie w Nairobi nawet rok i zastanawia się, kogo aresztować! Ale my nie możemy tam zostać nawet przez jeden dzień i jeżeli jest pan przyzwoitym człowiekiem, to pan nam pomoże, a nie my panu!
— Proszę mi wierzyć, że tylko o to mi chodzi. Ale czy muszę panu tłumaczyć, że sławny bokser i jego trener są w oczach prawa takimi samymi obywatelami jak wszyscy pozostali i nie można stworzyć dla nich żadnych przywilejów w podobnych okolicznościach? Wierzę więc, że wszyscy państwo mi pomożecie. Wszyscy, prócz… — Joe na chwilę zawiesił głos — mordercy, bo on jeden z pewnością nam nie pomoże do wyświetlenia prawdy. A przecież wszyscy chyba już rozumiemy, że morderca tego biedaka znajduje się nadal na pokładzie samolotu i musi być nim ktoś z nas!
Zamilkł i przyglądał im się spokojnie pośród nagłego milczenia, które zapadło w kabinie. Przerwał je niespodziewanie profesor. Siedział do tej pory nie mówiąc słowa i wpatrując się z wyraźnym zainteresowaniem to w małego człowieczka, to w Alexa. Teraz uśmiechnął się pogodnie i powiedział:
— A wie pan, że to ciekawe! Nie przyszło mi to w ogóle do głowy. Tak, rzeczywiście! Jeżeli tego człowieka zamordowano, a samolot przez cały czas od owej chwili znajduje się w powietrzu, morderca musi być tu nadal. I, oczywiście, musi być jednym z nas. Zadziwiające!
Pokiwał głową z wyraźną aprobatą, jak gdyby sytuacja ta wydała mu się godna podziwu, i rozejrzał się wokół, pragnąc najwyraźniej przyjrzeć się wszystkim współtowarzyszom podróży. Pudło kryjące czaszkę trzymał teraz na kolanach, obejmując je dłońmi.
— Och, morderca jest na pewno pośród nas… — Joe także rozejrzał się. — Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości. Ale przecież nie możemy liczyć na to, że sam przyzna się do popełnienia tej zbrodni. A może możemy?
Znowu przesunął wzrokiem po ich twarzach i dostrzegł jedynie siedem par oczu wpatrzonych w niego i pełnych oczekiwania.
Weszła stewardesa, zbliżyła się do Alexa i w milczeniu podała mu bilety.
— Dziękuję bardzo. Może zechce pani łaskawie usiąść tutaj — wskazał jej oczyma fotel w przedzie, dwa rzędy przed miejscem, gdzie leżał umarły. Później zwrócił się do Granta:
— Czy może pan pozostać z nami teraz, kapitanie? Pana obecność wydaje mi się niezbędna ze względu na funkcje, które sprawuje pan na pokładzie samolotu, i płynące z nich uprawnienia.
— Oczywiście, jeśli to konieczne. Zostanę do chwili, kiedy zaczniemy przygotowywać się do manewru poprzedzającego lądowanie. W tym czasie muszę być przy sterach maszyny. — Wyjrzał przez okno, za którym rozciągało się morze ciemnych chmur, aż po granice widnokręgu w dole. — Sygnalizowano nam nową burzę. Gdybyśmy zbliżyli się do niej, także będę musiał stąd odejść. Ale na razie niech pan rozpoczyna. Jesteśmy już blisko Nairobi. — Usiadł w fotelu obok stewardesy i rozpiął marynarkę
— Proszę państwa — powiedział Alex. — Sadzę, że najlepiej pomożecie nam państwo, odpowiedziawszy krótko na kilka zasadniczych pytań. Będę kolejno odczytywał wasze nazwiska z książeczek biletowych i przy okazji sprawdzimy, czy nie ma w którejś z nich jakiejś omyłki. To także może przyspieszyć pierwsze formalności po wylądowaniu, proszę więc o uwagę.
Wziął pierwszą, leżącą na wierzchu książeczkę.
— A więc pan… — urwał i potrząsnął głową. Później podjął: — Natrafiłem od razu na bilet zmarłego. — Przesunął po nim oczyma. — Z biletu tego dowiadujemy się, że nazwisko ofiary brzmiało Richard Knox, że był najprawdopodobniej, choć wiem to od niego, a nie wyczytałem tego tutaj, przedstawicielem kopalni diamentów, a zamówił i zakupił ten bilet przedwczoraj, to znaczy pierwszego czerwca. Bilet jest powrotny: Johannesburg — Londyn „et retour”, przy czym powrót nie jest zaznaczony „open”, ale zamówiony na dzień siódmego czerwca, odlot o godzinie ósmej trzydzieści rano. A więc pan Knox wiedział, że spędzi nie więcej i nie mniej niż nieco ponad trzy dni w Londynie. To wszystko… — Zwrócił się do Granta: — Panie kapitanie, czy samoloty z Johannesburga do Londynu i z Londynu do Johannesburga odlatują codziennie?