Roberts wzruszył ramionami i Joe doszedł do wniosku, że gest ten jest w znacznie mniejszym stopniu wywołany chęcią okazania obojętności, a w znacznie większym pragnieniem zyskania na czasie.
— Pytania pana zadziwiają mnie coraz bardziej. Czy istnieje jakikolwiek zakaz podróżowania bez bagażu?
— Zakaz taki nie istnieje, ale…
Joe urwał, gdyż drzwi prowadzące do pomieszczenia załogi otworzyły się i wszedł radiotelegrafista. Zbliżył się do Alexa i podał mu kartkę gęsto pokrytą linijkami równego, wyraźnego pisma.
— Jest odpowiedź z Johannesburga… — powiedział i zwrócił się do kapitana — Nairobi zawiadomione. Czekają już na nas w pełnej gali… — pokiwał głową i dodał ciszej — o ile dobrze zdołałem poznać kolonialnych urzędników, będą przeciągali wszystkie formalności w nieskończoność.
Grant nie wstając rozłożył ręce, jak gdyby chciał powiedzieć, że człowiek nie powinien sprzeciwiać się przeznaczeniu, nawet jeśli występuje ono pod postacią kolonialnej policji.
— Czy będzie coś jeszcze do nadania? — zapytał radiotelegrafista Alexa.
— Na razie, nie. Dziękuję bardzo — Joe odczytał kartkę i wsunął ją do kieszeni. Później, kiedy radiotelegrafista wyszedł, zwrócił się ponownie do Robertsa. — O czym to mówiliśmy? A tak, o pańskim bagażu. Przecież nie uzna pan chyba za niestosowne pytania o przyczynę tak dziwnego sposobu podróżowania. Nieczęsto zdarza się, żeby człowiek wybierał się w podróż wzdłuż niemal całej kuli ziemskiej, nie zabierając z sobą najkonieczniejszych przyborów osobistych, takich jak maszynka do golenia, zapasowa bielizna czy szczoteczka do zębów. Dlaczego tak się stało?
Młody człowiek nie odpowiadał przez chwilę, wpatrując się uważnie w Alexa.
— Ten lotnik powiedział panu, że jest odpowiedź z Johannesburga. Czy pytał pan o mnie?
— Tak.
— Więc nie muszę chyba niczego dodawać. Wie pan już najprawdopodobniej to wszystko, co mogło pana zainteresować w mojej, jakże skromnej osobie.
— Niezupełnie, bo fakt, że na dwie godziny przed odlotem wypuszczono pana z więzienia, a rodzina uprzedzona przez adwokata o postanowieniu władz i terminie zwolnienia zakupiła dla pana bilet w Anglii, nie tłumaczy jeszcze wszystkiego.
Urwał, gdyż w kabinie pociemniało nagle. Spojrzał w okno. Samolot wszedł w chmury i teraz rwał końcami skrzydeł ich strzępy, kołysząc się nieco bardziej niż poprzednio. Grant także wyjrzał przez okno. Zapłonęły światła elektryczne pod sufitem. W tej samej chwili o szyby bluznął deszcz. Nagły blask rozjaśnił kabinę i za oknami nastała niemal ciemność.
PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY!
Napis na przedniej ścianie zapalił się, zgasł i znów zapłonął.
Młody człowiek zrobił krok ku swojemu miejscu i usiadł ciężko, rzucony przechyłem maszyny.
— Muszę odejść! — Grant wstał i szybko ruszył ku drzwiom pomieszczenia pilotów. Stewardesa uniosła się z fotela i z wolna, trzymając się poręczy, ruszyła wzdłuż kabiny, by sprawdzić, czy wszystkie pasy zostały dokładnie zapięte.
Znowu błysnęło i samolot zakołysał się tak gwałtownie, że jedna z kobiet krzyknęła. Joe stał nadal pośrodku przejścia, trzymając się obu dłońmi za poręcze sąsiadujących foteli. Patrzył na mroczne, skłębione fale przelatujące wzdłuż kadłuba samolotu. Wszyscy umilkli. Siedzący przed Alexem profesor, ściskając mocno uchwyt swego nesesera, uniósł głowę odwracając się.
— A cóż to za przedstawienie! — zawołał, starając się przekrzyczeć łoskot wichury i grzmot silników, który zdawał się wpadać do kabiny z wszystkich stron, jak gdyby przestała działać osłona izolująca ją od dźwięków z zewnątrz. — Czy mógłby ktoś wymyśleć coś podobnego? Zwłoki zamordowanego człowieka przykryte całunem, naokół garstka ludzi miotana wichurą w świetle bijących piorunów, a pomiędzy nimi morderca!
Joe chciał odpowiedzieć, ale nagły podmuch cisnął samolotem w bok tak gwałtownie, jak gdyby nie był on wielotonową, zaopatrzoną w gigantyczne silniki konstrukcją stalową, ale wyschniętym liściem zabłąkanym w wysokie rejony nieba. Kiedy położenie maszyny znów się wyrównało na chwilę, uśmiechnął się.
— Ma pan słuszność, panie profesorze. Trudno byłoby wymyślić coś podobnego.
— Myli się pan! — powiedział profesor wyraźnie nie poruszony burzą za oknami samolotu, zapadaniem i wznoszeniem się kabiny, a nawet obecnością ciała zamordowanego człowieka. Twarz jego odbijała spokojne zadowolenie. — Shakespeare, który wymyślił wszystko, wymyślił także i to! Czy zna pan ten fragment Króla Leara:
Wielcy bogowie, którzy nad głowami
Naszymi gromy burzy rozdarli…
Urwał, gdyż nowy ostry blask rozświetlił kabinę i samolot zanurkował ciężko jak trafiony pociskiem, aby po chwili z jękiem silników pracujących na pełnych obrotach wspiąć się na nadlatującą falę skłębionego, gnanego wichurą powietrza.
Alex szybko wypuścił z rąk uchwyty przy poręczach dwu foteli, pomiędzy którymi stał, opadł na miejsce obok profesora i zdążył zapiąć pas bezpieczeństwa, nim nowe uderzenie burzy targnęło maszyną.
— Dalej jest niemal dokładnie to, co musi nastąpić tutaj! — zawołał Barclay, pochylając się ku niemu. — Dokładnie!
I przysunąwszy się jeszcze bliżej, ściskając swój bezcenny neseser i tuląc go do piersi przy każdym większym przechyle kadłuba samolotu, ciągnął dalej głosem ucznia recytującego na wieczorku szkolnym:
Niechaj odnajdą teraz swoich wrogów.
Zadrżyj, nędzniku, tający przed prawem
Swe zbrodnie…
Urwał nagle i spojrzał na Alexa z wyraźnym zakłopotaniem.
— Zdaje się że zapomniałem dalszego ciągu… Swe zbrodnie…?
— Skryj się, ręko krwią splamiona! — dokończył Alex.
— A tak, oczywiście! Jak mogłem tego nie pamiętać?
Wycie wichury za oknami tłumiło niemal ich głosy. Joe zerknął w lewo, gdzie siedziała młoda dziewczyna, która, jak to dobrze pamiętał, zajęła najpierw miejsce w przodzie kabiny, a później, nim samolot ruszył, przesiadła się do rzędu foteli znajdującego się tuż przed siedzeniem zajmowanym przez pana Knoxa. Teraz najwyraźniej znowu przesunęła się o dwa lub trzy rzędy ku przodowi. Ale to było zrozumiałe, a w każdym razie usprawiedliwione. Przyjrzał się jej przelotnie. Była bardzo blada i siedziała z zamkniętymi oczyma zaciskając dłonie na poręczach fotela. Najwyraźniej albo bała się tej burzy przeżywanej kilkanaście tysięcy stóp nad ziemią, albo walczyła z atakiem choroby morskiej, którą foldery niektórych towarzystw lotniczych nazywają niemal tkliwie „słabością powietrzną”.
Innych pasażerów nie dostrzegał, siedząc zbyt daleko za ich plecami. Zauważył tylko, że stewardesa pochyliła się nad kimś, na pewno pomagając mu w znalezieniu papierowej torby.
Odwrócił się ku profesorowi, którego cera nie straciła świeżości. Najwyraźniej kołysanie nie szkodziło mu ani trochę.